Nieważne gdzie, ważne z kim!!!

Kategoria: Motocykle

Motomajówka 2025

Dzień 1 – Płock-Puławy (niedziela 27-IV-2025)

Od rana się pakujemy, przepraszam w zasadzie to od wczorajszego popołudnia, jednak to nie ma znaczenia od kiedy, bo i tak mamy cały czas z tyłu głowy, że czegoś zapomnimy albo nie pomyślimy, że się przyda i nie spakujemy. Ja tradycyjnie jadę z przygotowanej listy, którą za każdym razem rozbudowuję, ale Sylwia ma również swój wkład. Po spakowaniu, a następnie zapakowaniu tego na motocykle udaje nam się wyruszyć około godziny 16:00. Trasę już wcześniej omawialiśmy i wybraliśmy w naszej ocenie najbardziej optymalną z walorami przyrody czyli bocznymi trasami z małym ruchem samochodów, możliwie najkrótszą i urokliwą. Do nawigacji podczas naszej wyprawy używamy po raz pierwszy, zakupionej niedawno Garmina Montany 701i. Pierwszy przystanek robimy po 50 km na stacji ORLEN za Iłowem. I tutaj pierwsza niespodzianka, bo na stacji spotykamy kolegę z synem – Sławka, który akurat wraca z Warszawy do Płocka. Chwilę rozmawiamy i wymieniamy spostrzeżenia odnośnie motocykli. My przegryzamy po ciepłym hot-dogu popijając herbatką, docieplamy się, zakładając kolejne warstwy ubrań i ruszamy dalej. Kolejny postój robimy już za Warką po kolejnych 130 km (180 km od domu) na lokalnej stacji paliw w Głowaczowie, gdzie rozgrzewamy się gorącą herbatką. Pomimo, że jest zimno, to jedzie się dobrze i nie czujemy zmęczenia drogą, a dzięki temu nasza uwaga i koncentracja jest na odpowiednim poziomie. Małe problemy napotykamy już w Kozienicach, gdzie są remonty i kiepsko są oznakowane objazdy. Nawigacja Garmin nie uwzględnia zmiany trasy wcześniej zaakceptowanej, ma to oczywiście swoje dobre strony, ale w takich przypadkach jak obecny nasz, jest to trochę uciążliwe. Dodatkowo odczuwamy rzekome, inteligentne światła (z pętlą indukcyjną), które naszych motocykli nie widzą i stoimy jak wariaci na czerwonym przez trzy zmiany świateł. Jednak wszystkie niedogodności udaje się nam przezwyciężyć i szczęśliwie dojechać do naszego pierwszego planowanego noclegu, czyli do Puław (Dom Weselny Arkadia/Bernat tel. 696023560 kwota 150 zł/2 os./ dobę). Jest to dokładnie to samo miejsce, w którym zatrzymaliśmy się rok temu podczas ubiegłorocznej motomajówki. Szybko instalujemy się w czystym pokoiku z łazienką i rozgrzewamy się herbatką. Właścicielka słysząc, że mamy pojechać jeszcze na zakupy, a widząc jak jesteśmy zmarznięci proponuje użyczyć nam swój samochód, z czego bez zastanowienia korzystamy. Wyjazd jest przygodą, bo oprócz muzyki – disco-polo, której nie umiemy przełączyć, Sylwia musi trzymać swoje drzwi od pasażera, bo nie trzyma zamek i na zakrętach się otwierają :). Zakupy robimy sprawnie i resztę wieczoru spędzamy relaksując się przy przygotowanej przez Sylwię kolacji.

Dzień 2 – Puławy-Przemyśl (poniedziałek 28-IV-2025)

Wstajemy bardzo niespiesznie, jemy śniadanko, pijemy kawkę (z małym wypadkiem ekspresu) i pakujemy bagaże z powrotem na motocykle. Chwile jeszcze rozmawiamy z właścicielami i ruszamy. Początkowe problemy z interkomem Sylwii udaje się szybko naprawić i przywrócić pełną funkcjonalność, w końcu to nie tylko wygoda, ale i nasze bezpieczeństwo. Rano niestety nie poświęcaliśmy dość czasu na dokładne zaplanowanie drogi i nawigacja poprowadziła nas ku naszemu rozczarowaniu przez cały Lublin. Pierwszy przystanek robimy po 90 km (w miejscowości Wysokie) na stacji paliw ORLEN z tankowaniem paliwa i przegryzką w postaci hot-dogów i kawy. Pierwszy punkt naszej dzisiejszej trasy – Szczebrzeszyn osiągamy około godziny 14:30. Robimy sobie pamiątkowe zdjęcia z sympatycznymi chrząszczami z wiersza Jana Brzechwy. Dla nas wiążą się one również z miłymi wspomnieniami, ponieważ odwiedziliśmy je, również rok temu podczas naszej pierwszej moto-bieszczadzkiej majówki. Bez większej zwłoki ruszamy dalej, gdyż nasz następny cel jest 15 km dalej, a jest nim stolica Roztocza, słynne miasto Zwierzyniec (niestety rok temu je ominęliśmy). Miasto jest niezwykle urokliwe z ciekawą historią. Otóż początkowo było letnią rezydencją Zamoyskich. Zalążkiem osady był dwór myśliwski zbudowany nad stawem, a nieopodal znajdował się wielki zwierzyniec, w którym trzymano jelenie, sarny, łosie i dziki. W mieście funkcjonował młyn, browar, a także Zarząd Ordynacji Zamoyskiej. W późniejszym czasie został zbudowany Kościół „Na Wodzie” pw. św. Jana Nepomucena, który zachwyca swoim pięknem do dnia dzisiejszego, a który odwiedziliśmy podczas krótkiego spaceru. Przed dalszą podróżą robimy pamiątkowe zakupy u miłej artystki mającej swój kramik przy Stawie Kościelnym. Niecałe 40 km dalej znajduje się kolejny nasz planowy przystanek – Szumy na Tanwi (rok temu nie zdecydowaliśmy się na zwiedzanie, ze względu na oblegające tłumy). Parking prawie pusty, w przeciwieństwie do ubiegłorocznych tłumów daje nam poczucie bliskości uroków natury. Nie mylimy się, idziemy w ciszy słysząc tylko śpiewy ptaków i szum wody, która przelewa się przez skalne progi na Rzece Tanew. Na szczęście podczas naszego spaceru mijamy bardzo mało ludzi, co daje nam możliwość w pełni obcowania z magią otaczającej nas przyrody. Świeże powietrze, szum wody i spacer wzmagają w nas apetyt, a znając już okolicę postanawiamy podjechać na pyszne dania z ryb do Karczmy Pod Szczęśliwym Karpiem znajdującej się wyspie stawu hodowlanego (niecałe 10 km dalej). Rok temu tłumy ludzi i czas oczekiwania na zamówienie ponad godzinę, zniechęcił nas do pozostania w tym miejscu. Natomiast w tym roku również szczęście nam nie dopisało, bo na miejscu okazało się, że lokal jest w dniu dzisiejszym zamknięty. Głodni i źli ruszamy dalej licząc na smaczny posiłek, jednak jest czas przed majówką i nie mamy szczęścia. Nawet w Jarosławiu nie mamy szczęścia i okazuje się, że wybrane przez nas lokale są w poniedziałek pozamykane. W akcie desperacji i dużego głodu kończymy na szybkim kebabie. Na drodze przed samym Jarosławiem natrafiamy na około 8 odcinków z ruchem wahadłowym, oczywiście tylko raz trafiamy na zielone światło w pozostałych przypadkach długo stoimy na czerwonym świetle. Podczas jednego z postoi uszkadza mi się mocowanie pinlocka i podczas próby naprawy na postoju przewraca mi się motocykl. W wyniku upadku złamała mi się prawa owiewka kierownicy, a pinlocka muszę schować do bagażu, bo naprawa jest bardziej wymagająca i nie jest możliwa na miejscu. Z Jarosławia ruszamy już prosto do miejsca naszego dzisiejszego noclegu – Przemyśla. Rozpakowujemy nasze bagaże i rozgaszczamy się na wynajętej kwaterze mieszczącej się w kamienicy przy samiutkim Rynku Starego Miasta (Nowy Rynek 14 tel. 604273116 lub 531995550 cena za nocleg wyniosła 105 zł/os.). Po rozpakowaniu jedziemy na szybkie zakupy i parkujemy motocykle na parkingu miejskim pod monitoringiem. Następnie lecimy na spotkanie z Wielkim Żeglarzem – Henrykiem Jaskułą, a dokładnie z jego pamiątkowym pomnikiem, przy którym robimy sobie obowiązkowo zdjęcie. Wieczór spędzamy w lokalnym pubie, ale klimat nie zachwycił nas i nie zagościliśmy tam długo, spędzając resztę wieczoru w swoim towarzystwie na kwaterze.

Dzień 3 – Medyka i Forty Twierdzy Przemyśl (wtorek 29-IV-2025)

Wstajemy bardzo rano, bo o godzinie 7:00. Spowodowane jest to pozostawieniem naszych motocykli na miejskim parkingu, a nie do końca jasne są zasady opłat za motocykle. Sylwia zadzwoniła, aby upewnić się niż płacić mandat za parkowanie bez opłaty. Finalnie okazuje się, że motocykle są zwolnione z opłat za postój. Odzywamy się do Stanisława w sprawie wymiany olejów i filtrów w motocyklach oraz oczekiwanej przez nas wycieczki do Lwowa, do którego ma nas zawieźć. Niestety czujemy się fatalnie i musimy odespać troszkę, co zajmuje nam 2 godzinki. Właśnie kiedy mamy się zbierać do Stanisława dowiadujemy się, że ma coś do pozałatwiania i nie może nam poświęcić czasu. Na nasze nieszczęście, nie mamy już połączenia kolejowego, aby zwiedzić Lwów w 1 dzień, kolejne pociągi są już wieczorne. No cóż … pech, sprawdza się stare przysłowie – umiesz liczyć licz na siebie. Gdybyśmy od początku nie nastawiali się na wsparcie to mielibyśmy to już ogarnięte. Ruszamy w kierunku przejścia granicznego – Medyki, po drodze jednak podjeżdżamy do sklepu motocyklowego w nadziei, że uda dostać się części do naprawy mojego pinlooka. Niestety nie ma elementów do mojego modelu i dostaję od jakiegoś innego, których nie jestem w stanie na miejscu przerobić, więc ruszamy dalej. Niestety po drodze dostaję telefon z pracy i muszę kilka rzeczy na pilnie załatwić, dlatego wracamy na naszą kwaterę na około 4 godziny. Po tym czasie jedziemy na przejście graniczne w Medyce. Samo przejście sprawia bardzo kiepskie wrażenie, brud i wszechobecny bałagan. Skutecznie nas to zniechęca do spacerowania lub ewentualnego przejścia na stronę ukraińską, zwłaszcza, że do najbliższego miasta – Mościska po drugiej stronie jest około 20 km, a więc bez dodatkowego transportu po przekroczeniu granicy nie możemy myśleć. Wobec powyższego skręcamy w stronę centrum miasteczka Medyki, gdzie zwiedzamy piękne dwa kościoły, jeden stary, drewniany oraz nowo wybudowany, nowoczesny. Następnie postanowiliśmy objechać umocnienia militarne zarówno z II WŚ – Linia Mołotowa jak i z I WŚ – Forty Twierdzy Przemyśl. W pierwsze miejsce, które odwiedziliśmy to był ziszczony Schron do ognia bocznego wchodzący w skład Linii Mołotowa. W chwili obecnej znajduje się on na terenie prywatnym, ale dzięki uprzejmości właścicieli mogliśmy go dokładnie obejrzeć, a do tego poznać jeszcze troszkę historii i ciekawych opowieści. To również z ich polecenia nie pojechaliśmy już na kolejne elementy Linii Mołotowa, które znajduję się w kiepskim stanie tylko do Fortu I Salis-Soglio wchodzącego w skład Twierdzy Przemyśl. Pomimo upływu czasu i zniszczeń fort nadal robi ogromne wrażenie zarówno pod względem militarnym jak i architektonicznym. Posiada kilka poziomów, które z fascynacją zwiedzaliśmy. Znajdujący się również w okolicy Fort XV „Borek” zwiedziliśmy już przy poprzednich wizytach w Przemyślu dlatego teraz postanowiliśmy już nie jechać do niego ponownie. Udaliśmy się za to do Fortu II Jaksmanice, gdzie odwiedziliśmy już mniej okazały i mocniej zniszczony fort. W związku ze zbliżaniem się godziny 19:00 postanowiliśmy wrócić do miejsca naszego noclegu robiąc po drodze zakupy w Action i Biedronce. Właśnie podczas dojeżdżania na zakupy o mało nie doszło wypadku, ponieważ jadąc parkingiem z prędkością około 20 km/h tuż przed Sylwią facet otworzył drzwi auta zaparkowanego wzdłuż ulicy. Sylwia w ostatniej chwili zdążyła je ominąć, a mnie zrobiło się bardzo gorąco. Po minie faceta również widziałem, że się mocno spocił i przeraził, a nawet zaczął przepraszać. Po szybkich zakupach udaliśmy się do naszego pokoiku na kolację.

Dzień 4 – Przemyśl – Wetlina (środa 30-IV-2025)

Wstajemy niespiesznie, ale ochoczo, głownie ze względu na czekającą nas dzisiejszą przygodę – czyli kolejne szwendanie się motocyklami po naszych ukochanych Bieszczadach. Przestawiamy motocykle pod kamienicę, w której nocujemy i wówczas okazuje się, że Sylwia przy swoim motocyklu nie ma tablicy rejestracyjnej. Cała radość prysnęła na myśl o długich godzinach zgłaszania zdarzenia i ratowania dalszej części wyjazdu. Na całe szczęście kiedy szedłem po mój motocykl zobaczyłem na bruku tablicę Sylwii i przy wsparciu właściciela pensjonatu zamocowałem na tyle trwale na ile się dało. Mogliśmy ruszać dalej w naszą pełną przygód podróż. Pierwszym miejscem planowanego postoju był oddalony około 10 km Zamek w Krasiczynie. Sylwia już wcześniej wspominała o jego uroku i konieczności zwiedzenia ale dodatkowego smaczku dodał nam koleś na Royal Enfildzie spotkany przy Szumach nad Tanwią. Zatrzymujemy się na parkingu w okolicy bramy wejściowej i pierwsze rozczarowanie, gdyż wstąp nawet do parku przy zamkowego jest płatny (8 zł od osoby). Szybko kupuję bilety i wchodzimy w aleję drzew, która prowadzi nas do zapierającego dech w piersiach wejścia do zamku. W tym momencie już wiemy, że bardzo dobrze zrobiliśmy zatrzymując się w tym bajkowym miejscu. Obchodzimy zamek niemal z każdej strony i jesteśmy pod coraz większym wrażeniem. Oczywiście wszystko uwieczniamy na zdjęciach i filmikach. Ciężko jest nam się zebrać, ale i droga jeszcze długa, a my niewiele mamy przejechane, więc z wielkim bólem wskakujemy na motorki i jedziemy dalej. Naszym kolejnym miejscem jest lokalny Browar Ursa Maior w Uherce Mineralne. Co prawda jesteśmy oboje kierowcami i nie może być mowy nawet o połowie piwka, a wypchane bagi nie dają możliwości zrobienia nawet najmniejszych zapasów. Odwiedzamy za to sklepik z wszelakimi rękodziełami, przeglądamy nowości książkowe i zasiadamy na pyszne drugie śniadanko przygotowane przez Sylwunię w ogródku przed budynkiem. Kolejnym naszym przystankiem jest stacja paliw ORLEN w Ustrzykach Dolnych, gdzie tankujemy paliwo do naszych rumaków oraz rozmawiamy z innymi motocyklistami, którzy zatrzymali się na stacji. Postanawiamy również skorzystać i zjeść coś ciepłego wpadającego już w porę obiadową. W odległości około 50 m od stacji dostrzegamy coś na kształt muzeum może skansenu. Naszą uwagę przykuwają w pierwszej kolejności 3 retory (charakterystyczny obraz związany z Bieszczadami i wypalaniem węgla drzewnego), starego Ziła do transportu drzewa oraz ogromnego biesa wykonanego z metalu. Dlatego postanawiamy zatrzymać się i chwilę porozmawiać z człowiek prowadzącym to miejsce a noszącym nazwę Bieszczadów Kraina i będących prywatną inicjatywą. Oprócz biesa są jeszcze dwa czady oraz budka z możliwością zakupu różnych pamiątek od ręcznie wykonanych elementów po zegary i drewniane płaskorzeźby. Mnie spodobało się bardzo serduszko-breloczek wykonane z dwóch zakrzywionych ohnali (gwoździ do przymocowywania podków), które kupuję w tajemnicy przed Sylwią, gdyż chcę jej wręczyć jako prezent i pamiątkę za naszego tegorocznego wyjazdu. Chwilę rozmawiamy ze sprzedawcą, który opowiada nam o metaloplastyce i pokazuje zdjęcia innych prac. Oczywiście zainteresowani tematem ruszamy do Ustrzyk Dolnych na ul. Nadgórną 1C gdzie są ustawione dwie inne prace: biesa i husara (zakupione przez właściciela ośrodka pod tym adresem). Kolejnym naszym przystankiem na naszej Wielkiej Bieszczadzkiej Pętli jest prywatne Muzeum Historii Bieszczad w Czarnej Górnej, które jest prowadzone przez sympatyczne małżeństwo. Muzeum posiada bardzo dużą ciekawych zbiorów wystawionych w kilku izbach, a związanych z historią zarówno ludzi jak i okolicznych miejscowości. Imponujący zasób wiedzy przewodników zrobił na nas ogromne wrażenie, ale również doprowadził do ciekawych dyskusji, mocno poszerzając naszą wiedzę o regionie. W muzeum czas płynie dużo wolniej niż na zewnątrz i niestety musimy zweryfikować nasze plany. Zamiast jechać dalej w dół postanawiamy skręcić na Małą Bieszczadzką Pętlę i udajemy się w kierunku Chrewtu. Pomimo, że mieści się tam siedziba Przemyskiego OZŻ to nie mamy już czasu odwiedzić znajomych i udajemy się na położone nad samą wodą dzikie pole namiotowe znane nam z filmików motocyklowego youtubera z Przemyśla – Gregora w drodze. Co prawda nie spotykamy go na miejscu, ale mamy możliwość porozmawiania z innym motocyklistą mieszkającym gdzie niedaleko. W przepięknych okolicznościach przyrody jemy podwieczorek (ryż z musem jabłkowym), nacieszamy się wspaniałymi widokami i ruszamy dalej w kierunku Wetliny ale przez Smerek, a nie przez Ustrzyki Górne. Do naszej kwatery „U Rumcajsa” docieramy późnym wieczorem i troszkę przemarznięci. Niska temperatura w pokoju i wątpliwa uprzejmość właścicieli przez chwilę wzbudza w nas chęć przeniesienia się gdzie indziej. Jednak zmęczenie już nam na to nie pozwala i rozpakowujemy się w pokoju a następnie udajemy się na zakupy i kolację z regionalnym piwem do zajazdu motocyklowej braci – Bazy Ludzi z Mgły. Zawsze jak przejeżdżaliśmy przez Wetlinę to nas intrygowało to miejsce. Nie zawiodło nas nasze przeczucie i klimat w środku jeszcze ciekawszy i przyjemniejszy. Zamawiamy jedną porcję na dwoje Fuczi z gulaszem i zapijamy to pysznym regionalnym piwem Wojkówka. Ukontentowani na duszy i ciele wracamy do pokoiku na zasłużony odpoczynek i kładziemy się spać.

Dzień 5 – Zatwarnica (czwartek 1-V-2025)

Na ten dzień mamy zaplanowane dwie aktywności: pierwsza pokręcenie się po Bieszczadach na motocyklach a druga to piesza wędrówka w celu zdobycia ostatniego brakującego nam szczytu z Korony Bieszczadów (Rabia Skała). Obieramy kierunek Zatwarnica i ruszamy. Po dojechaniu na miejsce ruszamy na krótki spacer nad Wodospad Szept na potoku Hylatym gdzie zasiadamy na dłuższą chwilę w celu wsłuchania się w dźwięki natury. Następnie jedziemy do Kina Końkret, gdzie zamawiamy owocową herbatę i najpierw jeden kawałek ciasta a za chwilę drugi. Sylwia również nabywa książkę o Bieszczadach. Ukońtentowani 🙂 ruszamy dalej w kierunku Czarnej Górnej. Zatrzymujemy się w Motocyklowej Strefie Bieszczady na kawkę i chwilowy chillout’cik. Następnie ruszamy w kierunku Wołosatego zatrzymując się po drodze na zdjęcie w punkcie widokowym w Parku Gwiezdnego Nieba Bieszczady oraz w Bacówce przed Lutowiskami, gdzie kupujemy pyszne sery (bryndzę, podpuszczkowy, oscypki i warkocze) oczywiście w pierwszej kolejności degustacja i prezentacja produkcji. Po raz pierwszy mamy okazję spróbować pełnowartościowych i nie kombinowanych wyrobów z serów owczych. Po dojechaniu do Wołosatego oglądamy pomnik poświęcony Ludziom Wolności i Solidarności z Bieszczadami, ale tylko z daleka ponieważ powstrzymuje nas tłum ludzi i samochodów a do tego wszechobecny wynikający z tego harmider. Dlatego szybko zawracamy i jedziemy na naszą kwaterkę, robiąc po drodze zakupy w sklepiku w Wołosatym. Na miejscu zmęczeni wrażeniami ucinamy około półgodzinną drzemeczkę, jemy na szybko obiad i lecimy w góry. Mamy do zdobycia Rabią Skałę, która uwieńczy nam Koronę Bieszczadów. Planowany czas na wejście i zejście to około 5h a my ruszmy o 16:00, więc jest wyścig z czasem, bo o 21:00 może już być ciemno. Na szczęście udało się szybciej.

Rabia Skała

Po zejściu ze szlaku, robimy jeszcze małe zakupy  w okolicznym sklepiku i udajemy się do Bazy ludzi z mgły na obiadokolację w postaci Tarciucha z gulaszem i obowiązkowo do tego piwo Wojkówka. Przy okazji dowiadujemy się, że w dniu dzisiejszym o 21:00 ma się odbyć koncert zespołu Yellow Horse (koszt 25 zł od osoby). Bez chwili zastanowienia zostajemy i cały wieczór bawimy się fantastycznie na koncercie popijając kolejnymi pysznymi piwami. Wracamy spacerkiem po 23:00 podziwiając niebo zalane pięknie widocznymi gwiazdami.

Dzień 6 – przejazd Wetlina-Konina (piątek 2-V-2025)

Wysypiamy się po wczorajszym koncercie, jemy śniadanko i pakujemy nasz mandżur na motocykle. Ruszamy już po godzinie 11:00 ciesząc się ładną pogodą i ostatnimi kilometrami bieszczadzkich asfaltów. Jedziemy przez Smerek z tłumem klientów w naszym ulubionym Przystanku Smerek. Właśnie dlatego nie robimy tutaj postoju. Dalej dojeżdżamy do Cisnej, gdzie zjeżdżamy przed głównym rondem obok Karczmy Łemkowyna (gdzie już kilkakrotnie się stołowaliśmy i jest lepsza obsługa niż w przereklamowanej obok Siekierazadzie) w stronę pola namiotowego i naszego noclegu w domku obok podczas GSB. Nacieszamy się widokami, ale na obiad za wcześnie, robi się późno, a my mały zbyt mało przejechane kilometrów, więc nawet nie zsiadamy z motocykli tylko po zrobieniu pętelki ruszamy dalej. Krótki postój dopiero robimy za miejscowością Żubracze, przy wieży widokowej „Szczerbanówka” (podczas pandemii spaliśmy przy niej w aucie). Ludzi nie ma za dużo, rozstawiły się dwa kramiki z rękodziełami. Pierwsze stoisko to szkło artystyczne, bardzo ładne same prace dla mnie mało interesujące, natomiast drugie stoisko zawierało przepiękne bieszczadzkie anioły, na które nie mogliśmy się napatrzeć. Same cudeńka były wykonane mieszaną techniką, mianowicie na pięknej desce anioł, którego głowa i  ręce były gipsowe natomiast cały urok był w różnokolorowych bawełnianych sukniach finezyjnie rozwianych i utrwalonych specjalnym klejem. Z informacji od sprzedawcy wszystko było zabezpieczone lakierem odpornym na UV i wodę. Coś czuję, że gdybyśmy nie przyjechali motocyklami to już byśmy wracali z jednym na tylnim siedzeniu. No ale cóż, co się odwlecze to nie uciecze, będzie okazja wrócić i wówczas kupić. Wzięliśmy numer do sprzedawcy i będziemy się odzywali przy następnej okazji. Zjedliśmy drugie śniadanie i ruszyliśmy w dalszą drogę. Następny przystanek wypadł w Komańczy pod mostem, którego murale informują, że opuszczamy Karpaty Wschodnie (mural wilka) i wjeżdżamy w Karpaty Zachodnie (mural sowy). Następny przystanek to już Dukla, w centrum której zatrzymujemy się w cukierni na lody i chwilę odpoczynku. Hmmm smakują wybornie zwłaszcza w tak piękną i słoneczną pogodę. Podjeżdżamy na stację ORLEN, gdzie znamy prowadzącego i akurat spotykamy go wychodzącego, więc chwilę rozmawiamy, a następnie wypijamy kawkę i lecimy dalej. Kolejny przystanek w Gorlicach, gdzie podjeżdżamy do sklepu Action po kilka drobiazgów i obowiązkowe żelki Haribo. Ruszamy dalej, ale i rozglądamy się za jakimś dłuższym postojem, odpoczynkiem na łonie natury i obiadem, ale jak na złość nie ma odpowiedniego miejsca. W końcu zatrzymuję się i korzystam z aplikacji „GrupaBiwakowa” gdzie znajduję miejsce mogące spełnić nasze wygórowane oczekiwania. Musimy trochę zjechać z głównej drogi i skończył się asfalt, ale Sysia jest przeszczęśliwa. Po ciężkim i stromym podjeździe, na końcu szutrową drogą po kamieniach osiągamy nasz cel – wiatkę ze stołami biwakowymi na obrzeżach Rezerwatu Cisów w Mogilnie z przepiękną panoramą na Tatry. Dzięki aplikacji „PeakFinder” dowiadujemy się, że górujący jeden ze szczytów nad innymi to słowacka Łomnica (Sylwia kiedyś na niej była). Po pysznym jedzonku przygotowanym przez Sylwię, chwilkę odpoczywamy i ruszamy dalej. Nawigacja Garmin kieruje nas dużym skrótem przez drogę terenową i początkowo postanawiamy podjąć wyzwanie, ale w końcu teren jest zbyt wymagający, a nasze motocykle i umięjętności zbyt małe do tego bagaże powodujące zmianę obciążenia i balastu, dlatego jednomyślnie zarządzamy odwrót i objazd 17 km dookoła. Na miejsce naszego noclegu dojeżdżamy do Gorczańskiego Wzgórza 498 Konina około godz. 20:00 (tel. 886 964 003). Pokoik już na nas czeka, a my jeszcze zmęczenie i trochę przechłodzeni musimy wyskoczyć jeszcze  po drobne zakupy. Na szczęście właściciele są w drodze na ośrodek i proponują nam zrobienie zakupów, na co szybko ochoczo przystajemy. Warunki są bardzo dobre, mały, ale czysty i przytulny pokoik z funkcjonalną łazienką. Dzisiaj nic nam już więcej nie potrzeba, idziemy spać.

Dzień 7 – przyjazd do Kryspinowa (sobota 3-V-2025)

Wstajemy bez zrywania się gdyż mamy dzisiaj nieduży dystans do przejechania. Na spokojnie jemy śniadanko z serkami jeszcze z Bacówki spod Lutowisk, pijemy kawkę przygotowaną w naszym ekspresiku. Następnie niespiesznie się pakujemy i mocujemy wszystko na motocyklach. Ruszamy. Po kilkunastu minutach docieramy do Mszany Dolnej, gdzie odżywają nam wspomnienia z Małego Szlaku Beskidzkiego. Również wspomnienia kulinarne, dlatego postanawiamy podjechać na naszego ulubionego w okolicy kebaba, którego znajduję bez problemu, przy dużym zaskoczeniu Sylwii. Po posileniu się ruszamy dalej. Zaczyna się chmurzyć i ściemniać oraz zwiększa się siła wiatru. Wygląda jak deszcz miałby przejść bokiem ale wolimy nie ryzykować i zakładamy nasze stroje wodoodporne. Zdążyliśmy je założyć i zaczęło kropić, co nie trwało jednak długo i na szczęście główna chmura deszczowa poszła bokiem. Nie zdejmujemy jednak naszych stroi bo ulice są mokre i przejeżdżające auta strasznie chlapią. W Lubieniu wjeżdżamy na S7, którą dojeżdżamy do samej obwodnicy Krakowa. Nie jedziemy jednak za szybko bo cały czas jest mokry asfalt, a my od domu jednak wciąż daleko i nie chcemy mieć niemiłych przygód. Po za tym w Głogoczowie na chwilę zatrzymuje nas potężny korek, jednak po chwili podejmujemy szybką decyzję i jedziemy między pasami mijając wszystkie auta stojące w korku. Po chwili dołączają do nas inni motocykliści na większych maszynach wracający również S7 i tak mijamy cały korek. Sytuacja powtarza się przy zjeździe z A4 na Kryspinów, gdzie już bez zastanowienia wskakujemy pomiędzy auta i pokonujemy cały korek szybko i sprawnie. Do Cholerzyna koło Kryspinowa docieramy przed czasem, jest więc czas na uroczyste podniesienie bandery, poznanie kursantów na Nauczyciela Żeglowania. Mateusz zaskakuje nas, bo wynajął dla nas domek obok ośrodka, w którym mamy bardzo komfortowe warunki i po szybkich zakupach jemy w nim kolację a następnie wracamy na imprezę na ośrodek. Niestety pogoda sprzyja siedzeniu przy ognisku (zimno i deszczowo) dlatego siedzimy w jednej z przyczep i imprezujemy. Zmęczenie i pogoda jednak daje nam wszystkim się mocno we znaki i korzystając z Sylwią z okazji wychodzimy po angielsku do naszego domku, gdzie idziemy spać.

Dzień 8 – dzień powrotu do Płocka (niedziela 4-V-2025)

Wstajemy jak zwykle nieśpiesznie i jemy śniadanko oraz pijemy kawkę z widokiem na jeziorko. Pomimo słabej pogody (deszcz wisi w powietrzu i jest pochmurno i zimno) nie chcemy wyjeżdżać i ociągamy się możliwie jak najdłużej z ruszeniem w drogę powrotną. Jak zwykle cały okres naszego urlopu miną za szybko a nasza moto-przygoda pomimo, że trwała 8 dni to czujemy ogromny niedosyt. Po śniadaniu idziemy pożegnać się z ekipą Navigare i pakujemy się na motocykle w drogę powrotną. Pierwsze kilometry są najgorsze, bo mży deszcz i jest zimno. Mając w świadomości, że może być jeszcze gorzej, zaciskamy zęby i próbujemy przejechać jak najwięcej kilometrów. Po 100 km, 2 godzinach jazdy czyli ok. 1/3 dzisiejszego dystansu zatrzymujemy się na odpoczynek, tankowanie i jedzenie na stacji ORLEN w miejscowości Koniecpol. Zmawiamy najpierw jedną pizzę a później drugą, pijemy gorąca herbatę i po około 40 min ruszamy w dalszą drogę. Pogoda się przeciera, zrobiło się jakby cieplej, od czasu do czasu pojawia się słoneczko i od razu poprawiają się nam humory i jedzie się przyjemniej. Z każdą minutą kilometry nam uciekają a do domu coraz bliżej. Po niecałych 200km i kolejnych 2 godzinach robimy kolejną przerwę, również na stacji ORLEN w Piotrkowie Trybunalskim. Po niespełna pół godzinie ruszamy dalej a przed nami chyba najgorszy odcinek bo ponad 60 km autostrady, na której męczymy się ponad 40 min. Zatrzymujemy się na MOP Wiśniowa Góra bo od postoju w Piotrkowie szwankuje nam łączność interkomów i przechodzimy na połączenie telefoniczne. Po zjeździe z autostrady robimy jeszcze jedną krótką przerwę dla rozprostowania nóg i po 7,5h łącznie z przerwami dojeżdżamy cało i szczęśliwie do Płocka i domku. Podjeżdżamy najpierw pod blok i rozpakowujemy bagaże a następnie odstawiamy motocykle do garażu i idziemy do domu na zasłużony odpoczynek. Oczywiście jak każdego dnia meldujemy mamie o szczęśliwym dojechaniu do celu. Wieczór spędzamy na wspominkach z wyjazdu i oglądaniu zdjęć.

Bory Tucholskie 1-3/03/2024

1-3.3.2024 WŁOCŁAWEK-TORUŃ-BORY TUCHOLSKIE-LIPNO

W dniu 1 marca w piątek tuż po pracy ruszyliśmy na wyprawę, o której marzyliśmy od zeszłego roku… to Bory Tucholskie nieodkryte jeszcze przez nas – Moto Podróżników. Lekko nie było…godzina 17.30 start z Płocka bez resetu po pracy w ściemniającym się i dość chłodnym jak na tę porę roku klimacie  ….ale my się łatwo nie poddajemy! W drogę…! W sumie dociepleni, ale pierwsze kilka kilometrów zweryfikowało nasze moto doznania. Położona nad Wisłą miejscowość Dobrzyń Nad Wisłą, miasto królewskie Korony Królestwa Polskiego, stolica ziemi dobrzyńskiej. Miasto powstało przed 1230 rokiem za czasów Konrada Mazowieckiego. W 1228 roku istniało grodzisko zwane Górą Zamkową z nadania Konrada Mazowieckiego i mieli tu swoją siedzibę bracia dobrzyńscy, którzy jak się okazało w 1233 roku połączyli się z Krzyżakami. Taka oto historia małego miasteczka. Pamiętając moto wyprawy do Dobrzynia skierowaliśmy się do Włocławka mijając nasze kochane Zarzeczewo (Patryk bardzo często przeprowadza egzaminy na patenty żeglarskie, ale również jest Sędzią regat). Tamą w poprzek Wisły dotarliśmy na stację paliw, nie zgadniecie – ORLEN, a następnie do Wzorcowni na pyszne pierogi. Niestety, tuż przed noskiem Pani zamknęła lokal…zabrakło nam 15 minut na rewelacyjny posiłek? Nic straconego – tuż obok Pizza Hut no i oczywiście pizzunia i zupka batatowa, którą przygotował Patryk po powrocie z wyprawy według przepisu batatka a’la Patrick mon cheri lepsza niż w Pizza Hut mniammm… rozgrzani, najedzeni opuściliśmy miasto Włocławek i dalej w drogę do Torunia, bo tam na nas czeka „bunia”. Wieczorową porą dotarliśmy na spacer po Starówce w Toruniu. A tam….lokal z pięknymi maskami w stylu meksykańskim przed wejściem, Muzeum Piernika Toruńskiego, smok, którzy nie żyje w nędzy, bo ma dużo pieniędzy.

Zrobiliśmy zakupy w Stonce i pojechaliśmy na nocleg do Hotelu Ibis Budget. A tam kolacja w postaci sushi i mile spędzone chwile wieczorową porą 😉 reszta sami się domyślcie hihi…

W dniu następnym, sobota 2 marca, późna pobudka (i to był błąd…) rozleniwiła nas, że zanim dojechaliśmy do RR Moto po chwytak do telefonu, to minęła godzina (po drodze apteka, i inne atrakcje. Kolejne chwile spędzone w okolicach księstwa opatrzności Rydzka, dlatego że nikt go nie tyka. Udało nam się właśnie w tym miejscu puścić drona i w lotu ptaka zidentyfikować jak rozległe jest księstwo moherowych beretów. Niesamowite…. Jedziemy dalej…a po drodze już w Bydgoszczy Orlen stacja i pompowanie oponek oraz jedzonko i kawka, było pyszne…plan na miejscu zweryfikowany, nie zwiedzimy Borów Tucholskich a jedynie je objedziemy, przystanek Mikomania Bory Tucholskie. Zwyczajnie w świecie nie mamy takiego zapasu czasu, aby zrealizować nasz plan w 100%. Jadąc dalej przejeżdżamy przez Bydgoszczu, mijamy Browar Koronowo i pomnik bitwy, Chwały Oręża Polskiego, który miał stanąć w Łąsku Wielkim, bo uważano, że właśnie tam w 1410 roku rozegrała się zwycięska bitwa z Krzyżakami. A tymczasem pomnik od 1986 roku stał już w Koronowie. W 1995 roku archeolodzy uznali, że bitwa z Krzyżakami zakończyła się pod Wilczem (kilka km dalej), ale pomnika już nie przenoszono. Na pomniku wyryto daty 1410 – 1985 oraz umieszczono tekst z kroniki Jana Długosza: „I chociaż wspomniane zwycięstwo pod Koronowem było w istocie mniejsze niż pod Grunwaldem, to jednak, jeśli się weźmie pod uwagę niebezpieczeństwo, zapał i wytrwałość w walce, zwycięstwo walczących tutaj należy stawiać wyżej od grunwaldzkiego”. Imponujący wpis. Niesamowite. Pogoda piękna, bezdeszczowa a to było w tych warunkach najważniejsze. Następny przystanek, dronem nad jeziorem w drodze do Chojnic. Przepięknie, ale dlaczego żurawie odlatują na nasz widok :-)? To już trzeci raz, nieufne ptaki, nie wiedzą co tracą… Dojeżdżamy do Chojnic na dworzec kolejowy. Tak pięknego miejsca kolejowego nie widzieliśmy, naszym oczom ukazał się budynek niczym z lat 40-tych i nic nie wskazywało na to, że to dworzec kolejowy…niedaleko, na ławeczce zjedliśmy drugie opakowanie sushi i zaraz po tym przemieściliśmy się na zwiedzanie Starego Miasta w Chojnicach. Miasto leży na historycznym Pomorzu Gdańskim, zaliczane pod względem etnograficznym do Kaszub. W 1309 roku Chojnice znajdowały się pod władzą Krzyżaków. Właśnie tu w 1454 roku odbyła się bitwa z Krzyżakami pod Chojnicami. W ciągu 20 lat (1340-1360) wzniesiono tu kościół farny oraz zakończono budowę fortyfikacji. Klimat nietuzinkowy, piękne i okazałe budowle m.in. Bazylika pw. Ścięcia św. Jana Chrzciciela, średniowieczne XIV-wieczne mury miejsce okalające Stare Miasto oraz liczne baszty (Wronia, Szewska, Kurza Stopa), neogotycki ratusz zbudowany w 1902 roku, Brama Człuchowska, spichlerze, wieża ciśnień oraz wspomniany dworzec kolejowy, a także Muzeum Etnograficzne. Zafascynowani miastem Chojnice, skierowaliśmy się do Stonki, po krótkim shoppingu do miejsca noclegu Mikomania Funka Jezioro Charzykowy w Borach Tucholskich. Zamówiliśmy kolację i w oczekiwaniu na posiłek, polataliśmy dronikiem uwieczniając wspaniały pobyt. Było już mrocznie, paliło się ognisko, ludzie miło spędzali czas, spokój, cisza o tej porze roku…. czego więcej chcieć…nasze motocykle zadbane czekały na jutrzejszą drogę powrotną do domku. A my po kolacji w pokoju na rozmowie, czytaniu książek, kąpieli, alko relaxie zasnęliśmy opatuleni aurą tego fantastycznego miejsca.

Ostatni dzień moto wyprawy to niedziela. Opuściliśmy ośrodek Mikomania i skierowaliśmy się do Tucholi, siedziby Tucholskiego Parku Krajobrazowego. Zanim jednak dotarliśmy do stolicy Borów Tucholskich, zjedliśmy pyszne śniadanko i wypiliśmy równie pyszną kawkę (nie uwierzycie gdzie…) w McDonald’s 🙂 Wreszcie syci znaleźliśmy się na rynku w Tucholi, która położona jest nad Brdą, Hozjanną i Kiczą. Pod względem historycznym miasto znajduje się na Pomorzu Gdańskim. Ciekawostką jest to, że legendarne dwa „nagie miecze”, które Wielki Mistrz Krzyżacki Ulrich von Jungingen podarował pod Grunwaldem Królowi Polskiemu Władysławowi Jagielle pochodziły z Tucholi. Pogoda była wyśmienita zatem nie obyło się bez uwiecznienia takich widoków za pomocą naszego drona. Ehhh… jakże żal było odjeżdżać i zostawiać za sobą te miłe widoczki. Dojechaliśmy do Chełmna, czyli miasta zakochanych…..a tam od XVII wieku przechowywane są relikwie św. Walentego. Dokładnie nie wiadomo kiedy zostały tam umieszczone. Niemniej jednak, za każdym razem, kiedy przejeżdżamy przez Chełmno wchodzimy do Kościoła Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny i podchodzimy do miejsca, gdzie usytuowane są relikwie patrona zakochanych. W Chełmnie również pamiątka były widoki z drona. I tym samym nasza podróż dobiega powoli końca, jeszcze tyko posiłek w Indian Restaurant w Toruniu i kierunek Płock przez Lipno. W domku odpoczynek po weekendowej moto wyprawie. Było cudownie !

W weekend przejechaliśmy ok. 550 km.

Podsumowanie:

01.03.2024 – 124 km

02.03.2024 – 166 m

03.03.2024 – 257 km

Ciechocinek-Toruń 17-18/02/2024

17/02/2024 Płock-Włocławek-Ciechocinek

Wstaliśmy nieco póżniej, musieliśmy odespać cały tydzień. Zjedliśmy śniadanko, wypiliśmy kawkę. Zaczęliśmy też szukać naszej trasy na moto. Pogoda raczej sprzyja dzisiaj 10 st.C i tylko mżawka, wiatr umiarkowany, a jutro w prognozie 5 st.C, bez deszczu i nawet słonecznie ze słabym wiatrem. Wyskoczyliśmy pozałatwiać jeszcze drobnostki na mieście, czyli oddać książkę do biblioteki, podrzucić Jaśkowi plecak oraz zabrać od Sylwii koszulkę merino i koszulę flanelową. Ruszyliśmy od razu na motorkach i w zasadzie około godziny 13:00 wystartowaliśmy od Sylwii. Po drodze podjechaliśmy jeszcze do MotoExpert na ul. Dworcowej obejrzeć mocowania do telefonów, ale było bardzo dużo ludzi, więc nie czekaliśmy. Ciekawe czy będziemy mieli jeszcze zniżki na zakupy, bo pojawił się nowy sprzedawca i nie wiemy jak to będzie funkcjonowało. Następnie podjechaliśmy jeszcze do mnie, bo nie miałem przeciwdeszczowego zestawu spakowanego. A ode mnie, prosto już ku … naszej przygodzie. Pojechaliśmy najpierw przez Dobrzyń nad Wisłą do Włocławka, a po drodze pojęliśmy decyzję, że rozgrzejemy się i zjemy w pierogarnii koło Wzorcowni. Trochę zmarzliśmy, głownie przez wiatr i wahaliśmy się czy wracać czy jechać dalej. Na miejscu zjedliśmy najpierw pyszny barszcz, który bardzo rozgrzał nasze zmarznięte ciałka, a następnie porcję mix pierogów. Z pełnymi brzuchami i rozgrzani podjęliśmy decyzję, że jedziemy dalej. Zadzwoniliśmy do wybranego wcześniej miejsca na nocleg w Ciechocinku (170 zł za dwie osoby z ręcznikami, podwójnym łóżkiem, aneksem kuchennym – Willa Solan – http://solanhotel.pl ). Dojechaliśmy do miejsca noclegu szybko, gdyż po drodze, już się nie zatrzymywaliśmy. Ciepła herbatka i ruszyliśmy w miasto. Obowiązkowo zaliczyliśmy tężnie, „fonatannę-grzybek”, oraz budynek Poczty Polskiej. Natomiast w drodze powrotnej zahaczyliśmy jeszcze o Biedronkę i zrobiliśmy zakupy na kolację i śniadanie. Wieczorem troszkę pooglądaliśmy filmy na Netflix i poczytaliśmy książki.

Tego dnia przejechaliśmy 125 km.

17/02/2024 Ciechocinek-Toruń-Płock

Wstaliśmy bez napinki na pełnym chillout’cie. Zjedliśmy śniadanko, kawka, poczytaliśmy i około 12:00 ruszyliśmy w dalszą drogę. Opóźniony wyjazd był celowo, gdyż temperatura od rana wynosiła ok.1 st.C na plusie i stwierdziliśmy, że im później wyjedziemy tym będzie cieplej. Zwłaszcza, że się nam nie spieszyło. Pożegnaliśmy się z właścicielką pensjonatu, chwaląc warunki i ruszyliśmy w drogę. Po drodze nie było już czuć zimna, głównie przez słońce, które wyszło zza chmur i całkiem grzało. Grzało to może za dużo powiedziane, ale było naprawdę całkiem znośnie. Do Torunia wjechaliśmy nowym mostem i chwilkę pokręciliśmy się zarówno po mieście jak i po starówce. Zaparkowaliśmy motocykle niedaleko Nowego Rynku i ruszyliśmy na spacer w kierunku Starego Rynku. Zdziwiła nas spotkana tak duża liczba ludzi na ulicach starówki, no ale w końcu pogoda była sprzyjająca spacerom. Podczas przechadzki zastanawialiśmy się, na co mamy ochotę, gdzie wejść i co zjeść. Rozmowa oscylowała pomiędzy naleśnikami a pierogami ale ostatecznie wybraliśmy jedzonko Indyjskie. I nie żałowaliśmy tego! Zamówiliśmy dwie Indian Masala Tea (po 11zł), jedną z mlekiem drugą bez oraz jako dania główne tikka masala chicken bowl (40zł) i karlic chilli paneer bowl (40 zł). Zapytani przez kelnerkę o przyprawy, oczywiście bez zastanowienia wybraliśmy na ostro. Jedzonko, zostało niedługo podane i zaczęliśmy rozkosz dla duszy i ciała. Ochom i achom nie było końca, jedzenie było wyśmienite, tak stwierdziła Sylwia, jako znawczyni kuchni indyjskiej, a ja nie mogłem się z nią nie zgodzić. Bez zwłoki wskoczyliśmy na nasze rumaki i ruszyliśmy w kierunku Lipna, gdzie zaplanowaliśmy pierwszy i jedyny postój na naszej dzisiejszej trasie powrotnej. Chytry plan zakładał stację ORLEN, gdzie mieliśmy skorzystać z gościnności i poczęstować się gorącą wodą i napić się przygotowanej i zabranej przez nas YerbaMate. Po ogrzaniu się na stacji, postanowiliśmy wypróbować ile ciepła dodatkowego dadzą nam kurtki przeciwdeszczowe i najpierw Sylwia a później ja, je założyliśmy. Zdziwiliśmy się ale naprawdę poprawiły mocno nasz komfort termiczny. Po powrocie do domku, najpierw napiliśmy się ciepłej herbatki (zrobiłem Sylwii na szybko Masala Tea) a następnie poszliśmy odstawić motocykle do garażu, oraz oczyścić i nasmarować łańcuchy. Podczas rozpakowywania bagaży mocno się zdziwiliśmy, gdy zobaczyliśmy że jedno z piw zabranych jeszcze z Ciechocinka zmieniło swoje miejsce z puszki do bagażnika Sylwii. Mój Dziubek był bardzo zdenerwowany, a ja zły bo nie potrafiłem jej pocieszyć. Skarb wystraszył się, że zalał i uszkodził się jej ukochany tablecik, ale na szczęcie głownie ucierpiała tylko książka z biblioteki. Tablet był tylko lekko dotknięty wilgocią, trochę ubrań i właśnie książka przyjęły główny „strzał”. Na szczęście, podjęliśmy akcję ratunkową książki i mamy nadzieję, że skuteczną.

Tego dnia przejechaliśmy łącznie 137,6 km, suma z 2 dni wyniosła 262,6 km (total 8698 km)

Dobrzyń nad Wisłą z Darkiem

Nasze plany na weekend 2-4.II.2024 były baaardzo owocne pod kątem motocyklowym. Pogoda jednak zweryfikowała nasze plany. Piątek po południu mieliśmy w planach wyjechać do Torunia i tam jako miejsce wypadowe miało nam posłużyć do eksploracji okolicy, czyli forty i inne ciekawostki, ale również korzystanie z atrakcji w ramach karty Multisport, czyli baseny, sauny itp. Oczywiście był plan B, który przewidywał wyjazd nie w piątek, a w sobotę, ale całą sobotę mżyło lub padało. Niedziela za to była sucha, troszkę wietrzna i tylko 5 st.C, ale wystarczyło się odpowiednio ubrać. Szybki telefon do przyjaciela, z Darkiem już umawialiśmy się tydzień temu na wypad motocyklowy w ten weekend i nie zawiódł. Spytał tylko za ile i był gotowy na czas. Wraz z Sylwią podjechaliśmy po niego do Sikorza i ruszyliśmy po szybkich ustaleniach planów wycieczki w stronę Dobrzynia nad Wisłą. Ze względu na zachodni wiatr, który był na tyle silny, że odczuwalny – nie jechało się komfortowo. Za to droga powrotna była miodzio, bo z wiatrem. W Dobrzyniu zjechaliśmy do portu nad Wisłą, gdzie wiatr był jeszcze silniejszy i zimniejszy. Stamtąd naszym oczom ukazał się widok krzyża na wzniesieniu. Okazało się, że na Górze Zamkowej wzniesiony został w maju 1926 roku Krzyż. Góra Zamkowa w Dobrzyniu nad Wisłą to miejsce absolutnie niezwykłe, owiane tajemnicami historii, smagane wiatrem, czasem ulewnym deszczem, podmywane wodą. Po utworzeniu w roku 1970 wodami Zalewu Włocławskiego, południowa skarpa Góry Zamkowej opada kilkudziesięciometrowymi urwiskami. Nasz moto-postój nie był długi, kilka fotek i ruszamy w kierunku Murzynowa do baru rybnego SUM. Postój nad Wisłą pomimo, że nie był długi to dał nam się na tyle we znaki, że nie rozgrzaliśmy się przez całą drogę powrotną. Dlatego też po wejściu do ciepłego baru pierwsze kroki skierowaliśmy do kominka ogrzać zmarznięte ręce. Zaraz potem zamówiliśmy gorące zupki, Sylwia rybną a my z Darkiem gulaszowe. Obie zupki były wyborne i szybko nas rozgrzały od środka, ale stwierdziliśmy z Dziubkiem, że jednak gulasz był wyborniejszy 🙂 W Sylwii i we mnie obudziły się rybne łakomczuchy i nie byliśmy w stanie się powstrzymać przed zamówieniem dodatkowo serwowanych tam ryb, którymi to wielokrotnie się zajadaliśmy. Sylwia zamówiła okonia nilowego, a ja pstrąga, oczywiście pełne zestawy z fryteczkami i surówkami. Hmmm…. jak zwykle wyborne jedzonko, że palce lizać, chociaż pstrąg obojgu nam, bardziej smakował. Po wyjściu jechaliśmy jeszcze część drogi wspólnie z Darkiem, aby ostatecznie w Brwilnie nasze drogi się rozeszły. Darek pojechał w stronę Ulaszewa, Kobiernik do Sikorza, a my wróciliśmy do domku.

Czas trwania wycieczki: 2h 32 min
Dystans: 72,5 km

Oparte na WordPress & Theme by Anders Norén