Około południa pojechaliśmy zdobyć kolejny ze szczytów zaliczanych do Sudeckiego Włóczykija – Čap. Próbowaliśmy dojechać do miejsca zaplanowanego startu, ale niestety droga nie wyglądała zachęcająco dlatego postanowiliśmy pojechać dookoła i dojechać od drugiej strony. Nasz wybór był słuszny jednak nie dojechaliśmy do miejsca zaplanowanego startu, tylko musieliśmy zostawić auto około kilometra wcześniej. Pogoda była słoneczna więc dziarsko ruszyliśmy do naszego celu. Do przejścia mieliśmy od auta troszkę ponad 3 kilometry i zajęło nam to równo godzinkę. Samo podejście nie było wymagające, ale na szlaku było sporo lodu, a więc ślisko i trzeba było uważać zwłaszcza na samym końcu podejścia. Wysiłek jednak bardzo się opłacił, ponieważ końcówka podejścia była urokliwa i bajeczna a sam szczyt oczarował nas zarówno widokami z wieży widokowej jak i usytuowaniem skałek pokrywających szczyt. Na jedną nawet się wdrapaliśmy, bo wejście było łatwe jednak samo zejście już nieco bardziej wymagające. Po zrobieniu zdjęć i nacieszeniu się widokami ruszyliśmy w dół, gdyż w planach na dzisiaj jest jeszcze Skalne Miasto. Do auta docieramy sprawnie i ruszamy dalej, droga zajmuje nam już jedynie 11 minut do kolejnego celu. Parkujemy nie, na ogólnym parkingu tylko na parkingu przy restauracji, do której wchodzimy na knedle w gulaszu i piwo. Dopiero tak najedzeni ruszamy na zwiedzanie. Po opłaceniu w kasie biletu wstępu (130 CZK od osoby) do których dostajemy mapę z trasami ruszamy w drogę. Zaczynamy od jeziorka i idziemy szlakiem zielonym z którego przy wodospadach odbijamy na żółty szlak do kolejnego jeziorka, które to jednak okazuje się osuchem. Na miejscu polska młodzież robi dużo hałasu w związku z wejściem jednej z osób w ciężki, stromy teren. Nie chcemy oglądać wypadku dlatego szybko się oddalamy. Wracam na zielony szlak i ruszmy jego powrotną stroną. Skały Gór Stołowych są na prawdę imponujące, a tutaj mają na prawdę ogromne rozmiary w porównaniu np. z Błędnymi Skałami. Nie mniej jednak, rozczarowują nas pozostałości Niemieckiej bytności w tych rejonach. Po powrocie na parking wracamy jeszcze do restauracji i zamawiamy smażony ser z frytkami i surówkę oraz obowiązkowym piwem.
Autor: Patryk Strona 1 z 2
Szybka decyzja o 15:10 i ruszamy na pełnym spontanie na wycieczkę pieszą w góry. Na naszym celowniku Skalna Czaszka. Trasę postanowiliśmy skrócić ze względu na późną godzinę i zapadający zmrok. Dojazd nie trwał długo, bo około 15 minut z naszego miejsca noclegu. Po zaparkowaniu auta, złapaliśmy tylko kijki i w drogę, aby zdążyć zrobić zdjęcie jeszcze za widoku. Już na początku zaliczyliśmy wtopę, bo idąc po śladach niestety poszliśmy źle, w wyniku czego musieliśmy kawałek wracać. Na szczęście dalej już nam szło całkiem sprawnie. Trasa nie była łatwa, bo temperatura była w okolicach zera, a na całej trasie leżał śnieg … który topniał od gruntu – było ślisko i mokro. Po drodze zatrzymaliśmy się na chwilkę refleksji w miejscu śmierci dwójki studentów zamordowanych tutaj w 1997 roku. Sprawa niestety do dzisiaj nie jest rozwiązana, a sprawcy nie ponieśli zasłużonej kary. Pod skałą w kształcie ludzkiej czaszki (stąd nazwa Skalna Czaszka) jesteśmy po 47 minutach od wystartowania z parkingu i pokonaniu 2 km. Miało być pół godziny, ale na początku troszkę nadrobiliśmy drogi idąc w złym kierunku. Podczas trasy mijamy parę turystów, którzy już wracają do auta. Na szczęście udaje się nam w ostatnich promieniach dnia zrobić zdjęcie pod celem naszej podróży. Podejścia nie było ani dużo ani stromo, gdyż większość trasy przebiegała po płaskim. W związku z tym, ukontentowani i niezbyt mocno zmęczeni podejmujemy decyzję, że nie wracamy drogą którą przyszliśmy. Zatem idziemy pełne kółko zaplanowane rok temu liczące 7 km. Trasa wiedzie co prawda nadal po płaskim terenie. Warunki topniejącego śniegu powodują znaczne zwolnienie zmuszając nas do omijania rozległych kałuży, które zmieniają się w podmokłe tereny i płynące rzeczki. Analizując mapę postanawiamy troszkę ściąć nasza trasę idąc na przełaj. Musimy już również odpalić latarkę czołową, bo zrobiło się już na tyle ciemno, że nie widzimy gdzie stawiamy stopy. Udaje nam się sprawnie dotrzeć do planowanego miejsca ponownego wejścia na szlak. Dalej jest już bardziej komfortowo. Skończyły się również podmokłe tereny na rzecz małych, niegłębokich strumyków. Niestety latarka odmawia nam posłuszeństwa, musimy dalej iść z latarką z telefonu, który daje już dużo mniej światła. Nie mamy już możliwości podziwiać wspaniałych skał, które nas otaczają, ale w tej chwili najważniejsze jest bezpieczne dotarcie do auta. Tutaj szlak przygotowany idealnie, przez miejsca bardziej podmokłe prowadzą drewniane pomosty, a strome podejścia po skałach zostały wyposażone w drewniane schody. Normalnie nie akceptujemy tego typu udogodnień, ale podczas nocnej eksploracji dają duże poczucie bezpieczeństwa. Końcówka trasy przebiega już po leśnej ścieżce, aby połączyć się finalnie z asfaltową, którą docieramy na parking. Tam czeka na nas nasze auto.
Jedziemy z Kudowy Zdroju do Twierdzy Kłodzko, gdzie zwiedzamy z przewodnikiem zarówno część podziemną (tunele przeciwminerskie) czyli gęstą sieć labiryntów jak i część naziemną odkrytą. Twierdza robi na nas ogromne wrażenie zarówno pod względem wielkości jak i różnych przemyślanych rozwiązań budowlanych. Sama twierdza powstała na miejscu warowni Czeskiej, która została zajęta przez wojsko austryjackie. To właśnie Austryjacy przebudowali i rozbudowali twierdzę. Następnie twierdza została zajęta przez Prusaków, którzy jeszcze dodatkowo ją rozbudowali i unowocześnili. I tak przechodziła jeszcze z rąk do rąk pomiędzy Austryjakami a Prusakami. W Polskie ręce twierdza trafiła dopiero po zakończeniu II Wojny Światowej. Z ciekawostek: to tutaj na twierdzy kręcony był ostatni odcinek „czterej pancerni i pies”. My robimy sobie zdjęcie na najwyższym dziedzińcu i miejscu ostatniej obrony noszącej nazwę Donjon w celu udokumentowania zdobycia tego „szczytu”. Jest to nasze kolejne podejście pod ten szczyt, gdyż poprzednie zakończyły się fiaskiem ze względu na to, iż Twierdza podczas naszego pobytu była już nieczynna dla zwiedzających.
Po zaparkowaniu auta na parkingu przy szlaku, gdzie już się znajdowało kilka aut, ruszamy szlakiem zielonym schodząc od razu w nieco błotnisty teren. Początkowo lekko w dół aby za chwilę przeprawić się po betonowych słupach elektrycznych położonych poziomo nad przepływającym bystro potokiem, niby jak po moście . Po chwili jeszcze jedna przeprawa przez potok, tym razem po kamieniach i wchodzimy na utwardzoną drogę gruntową, którą rozpoczyna się długie i męczące podejście. Miłosz wydaje się nie do zdarcia, zasuwa cały czas przodem i co jakiś czas tylko za nami czeka. Sylwia idzie jako druga i też rwie się do przodu ale co jakiś czas lituje się czy to nad Jaskiem czy nade mną i czeka za nami. Natomiast my Johnym noga, za nogą, kroczek za kroczkiem mało nie wyzioniemy ducha. Już nawet zaczynające się widoki nie dają nam satysfakcji. Przy ostatnim podejściu już tak jesteśmy umęczeni do granic możliwości, że postanawiamy schować nasze plecaki w krzakach pod liśćmi aby ostatnie podejście pod szczyt zrobić na lekko. Nie ukrywam, był to strzał w dziesiątkę i daliśmy radę. Na szczycie robimy pamiątkowe foto i szybki odwrót do auta. Powrót wszystkim dodał nam skrzydeł i powróciły humory, nie mniej i tak trzeba było bardzo uważać na stromych zejściach, pokrytych grubą warstwą liści. Po pokonaniu 9 kilometrów i 550m podejścia i tyle samo zejścia w prawie 3,5 godziny znaleźliśmy się z powrotem przy aucie. To ta właśnie góra dała nam najbardziej popalić i zniechęciła zwłaszcza chłopców, do zdobywania w dniu jutrzejszym ostatniego zaplanowanego szczytu. Cóż czasami tak jest. W drodze powrotnej staraliśmy się zatrzymać na jakieś jedzenie ale nawet w Cisnej nie znaleźliśmy miejsca, które szybko i smacznie mogło nam zaserwować jakieś dobre jedzonko. Po powrocie na kwaterę, mnie dopadły jakieś zimne dreszcze i Sylwia musiała mi zaaplikować lekarstwa przeciwgrypowe, które na szczęście przyniosły pozytywny efekt.
Wstajemy wcześniej i sprawniej niż wczoraj bo już o godzinie 7:00 jesteśmy na nogach. Śniadanie, kawka również przebiegają sprawnie i już o godzinie 8:00 siedzimy w samochodzie i ruszamy w stronę Cisnej na nasz pierwszy zaplanowany na dzisiaj szczyt. Do przejechania mamy nieco ponad 20 kilometrów co przy tych krętych drogach zajmuje nam około 30 minut. Mijamy po drodze miejscowość Cisna, z którą również mamy wór bardzo miłych wspomnień z naszego GSB. Po zaparkowaniu, od razu ruszamy, gdyż zaczynamy od dłuższej zaplanowanej na dzisiaj trasy. Początkowo idziemy asfaltową drogą, zielonym szlakiem około kilometra do rozejścia szlaków na Przełęczy nad Roztokami (801 m n.p.m.) gdzie obok niedużej wieży widokowej skręcamy w las na szlak czerwony z niebieskim i od razu trafiamy na strome podejście. Podejście ma ponad kilometr i kończy się dopiero po zdobyciu szczytu Rypi Wierch (1003 m n.p.m.). Dalsza droga już przebiega malowniczo po grzbietach szczytów Sinkowa 995 m n.p.m. i Manewa. Widoki z tej trasy, głównie na otwartą przestrzeń na południe a więc na stronę Słowacką zapierają dech w naszych zmęczonych piersiach. Wysiłek jaki podjęliśmy został nam po wielokroć wynagrodzony. Ciepły powiew wiatru niósł ze sobą zapach wyschniętych bukowych liści. Po dotarciu do tabliczki wskazującej miejsce lokalizacji szczytu Stryb robimy tradycyjnie sobie zdjęcia oraz organizujemy przerwę na popasik. Sylwii przygotowuje pyszne kanapeczki z konserwą turystyczną i żółtą papryką a ja w tym czasie rozstawiam kuchenkę i gotuję wodę aby następnie przygotować gorącą herbatkę owocową. Najedzeni i wypoczęci ruszamy niebawem w drogę powrotną, gdyż przed nami dzisiaj jeszcze jeden szczyt do zdobycia. Droga powrotna już dużo łatwiejsza nie jest już tak męcząca dlatego korzystamy i wchodzimy na wieżę widokową znajdująca się na Przełęczy nad Roztokami. Po dojściu do auta podjeżdżamy 2 kilometry na kolejny parking aby ruszyć na szczyt Hyrlata.
Po zdobyciu Dwernik Kamień wskakujemy do auta i około godziny 11:30 ruszamy na kolejny zaplanowany na dzisiaj szczyt – Magura Stuposiańska. Do przejechania mamy około 15 km, a więc na szczęście bez dłuższego siedzenia w samochodzie. Wracamy w kierunku Brzegów Górnych i dalej jedziemy w kierunku Ustrzyk Górnych. Podczas przejazdu po naszej lewej stronie tym razem majestatycznie wznosi się Połonina Caryńska, natomiast po prawej, pnie się ku niebu Mała i Wielka Rawka. O tej godzinie parking na początku szlaku pod Bacówką PTTK pod Małą Rawką jest pełny po brzegi. Całe szczęście, że nie zostajemy tutaj, gdyż po pierwsze mielibyśmy problem ze znalezieniem wolnego miejsca do zaparkowania, a po drugie szlak na szczyty byłby pełny ludzi, czyli tak jak nie lubimy. Dalej mijamy z sentymentem skręt na Wołosate, gdzie zaczyna się GSB. Przejeżdżamy przez centrum Ustrzyk Górnych ze sklepikami i straganami, w których robiliśmy zakupy, restauracje w których jedliśmy oraz pole namiotowe, z którego korzystaliśmy podczas naszej wyprawy na GSB sprzed prawie półtora roku. Samochód zostawiamy 5 km dalej w miejscu gdzie szlak przecina drogę i po szybkim przygotowaniu plecaków o godzinie 11:52 ruszyliśmy na niebieski szlak prowadzący do samego szczytu. Początkowo szlak prowadził przez krzaki i podmokły teren, aby w końcu ruszyć ku szczytowi pod górę. Warunki w zasadzie inwentyczne jak na Dwerniku czyli ładna słoneczna pogoda z morzem mgieł w dolinach i obniżeniach terenu, a cała droga prowadziła przez bukowy las z grubym dywanem szeleszczących pod butami liści. Droga wiedzie w zasadzie cały czas pod górę z chwilowymi wypłaszczeniami finalnie pozwalając pokonać 550 metrów przewyższenia. Po drodze oczywiście robimy krótkie przerwy i jedną dłuższa już na samym szczycie, gdzie robimy obowiązkowo pamiątkowe zdjęcia. Cała trasa na szczyt i z powrotem z przerwami zajmuje nam 3,5 godziny bo przy samochodzie jesteśmy już o 15:25po pokonaniu 9,6km. Po dotarciu do auta pakujemy do niego plecaki i jeszcze rozciągamy mięśnie nóg na mostku nad rzeczką Wołosaty, znajdującym się przy parkingu a następnie wracamy w stronę Ustrzyk Górnych. Po drodze szukamy w internecie miejsca na zjedzenie obiadu z chłopcami. Niestety w związku z zakończeniem sezonu okazuje się, że większość miejsc jest zamknięta. Stojąc w centrum i zastanawiając się co dalej, zauważamy reklamę Pizzerii w Górach mieszczącej się w Wołosate. Ruszamy w tym kierunku i po kilku minutach siedzimy w dużej sali Pizzerii gdzie zamawiamy dwie pizze i jako przystawkę fasolkę po bretońsku oraz dla Sylwii grzane winko. Po jedzonku udajemy się w kierunku naszego noclegu w „Przystanek Smerek” ale robiąc jeszcze po drodze zakupy spożywcze w sklepie w miejscowości Wetlina. Ponadto kupujemy od górala w budce oscypki oraz w hangarze 4F kurtki dla chłopców. Wieczór spędzamy na odpoczynku i regeneracji sił przed jutrzejszym dniem, który zadaje się być prawdziwym wyzwaniem.
Wstajemy o 7:30, szybkie ogarnięcie się najlepsze jakie może być w warunkach schroniskowych (śpimy w Przystanek Smerek) i już o 8:00 siadamy z chłopcami do śniadania. Na śniadanie kanepczki do wyboru do koloru, jak kto lubi, jedne z serem inne z wędliną, a jeszcze inne z nutellą, wszystkie przygotowane przez Sylwię. My do śniadania zapijamy się świeżutko zmieloną i zaparzoną kawką przygotowaną przeze mnie, a chłopcy herbatą. O 8:30 siedzimy już w aucie i ruszamy w kierunku Ustrzyk Górnych. Droga jak przystało na Bieszczady kręta ale i bardzo malownicza, uroku dodaje słońce wydobywające resztki kolorów z tych liści na drzewie, które jeszcze nie zdążyły spaść. Po lewej naszej stronie majestatycznie góruje nad całą okolicą Połonina Wetlińska z widoczną wyraźnie przy dzisiejszej pięknej, słonecznej pogodzie Chatką Puchatka (Schroniskiem/Schronem turystyczny). Natomiast niższe partie i dolinki niemal zalane są morzem tajemniczej mgły, która jak się później okazuje, utrzymuje się przez cały dzień. Zjawisko to jest bardzo ciekawe zwłaszcza, że będąc w zasięgu mgły, temperatura powietrza bardzo spada, nawet poniżej zera, a podczas zdobywania wysokości powietrze jest coraz cieplejsze. My mijając kolejne widoki skręcamy w miejscowości Brzegi Górne, która przecina szlak czerwony pomiędzy Połoniną Wetlińska a Połoniną Caryńska i po około 5 kilometrach zatrzymujemy się na małym parkingu. Z niego to właśnie ruszamy na nasz pierwszy dzisiejszy szczyt. Na parkingu znajduje się już kilka aut w tym jedno przy wiatce, w której pali się już ognisko a przy którym grzeje się gość, który jak się okazuje spał w aucie. Od razu przypominają się nam nasze niezapomniane czelendże sprzed czterech lat. Na szczyt Dwernika Kamień ruszamy szlakiem czerwonym, który od razu z wyjścia z parkingu zaczyna powoli piąć się do góry, niezbyt ostro ale równo, cały czas przez lasy Bukowe aby finalnie osiągnąć ponad 400 metrów przewyższeń. Ścieżka prowadząca na szczyt, jest na całym odcinku zalana brązowymi liśćmi, których szeleszczenie towarzyszy nam do samej góry. Ostatnie 200m przed szczytem dostarcza nam zapierających w piersiach widoków, gdyż szlak tutaj przebiega po grzbiecie szczytu, gdzie z jednej strony znajduje się stroma przepaść otwierająca przed nami piękne widoki na Połoninę Wetlińską, tym razem od drugiej strony. Tutaj również znajdujemy tablice pamiątkowe umieszczone przez przyjaciół z sentencjami poświęconymi ludziom wiązanymi z tymi górami. Dla Miłosza sam szczyt niesie również wartość naukową, zgodną z jego kierunkiem kształcenia, gdyż na samym szczycie znajduje się punkt poziomej osnowy geodezyjnej, określającej dokładną lokalizację szczytu góry Dwernik Kamień. Robimy sobie kilka pamiątkowych zdjęć, zasiadamy do drugiego śniadania i tak pozytywnie naładowani ruszamy do auta. Droga powrotna już dużo łatwiejsza, bo w dół ale i tak trzeba uważać bo pod grubym dywanem liści potrafią zaskoczyć luźne kamienie, tak więc kijki okazują się nieodzownym pomocnikiem. Sylwia niestety nie ma swoich kijków bo ich nie uznaje, ale na szczęście Miłosz przychodzi jej z pomocą i odstępuje jej jeden ze swoich. Jestem z niego niezmiernie dumny, gdyż robi to sam z siebie. Przy aucie jesteśmy o 11:23, gdzie robimy jeszcze ostatnie fotki i ruszamy dalej.
Wstaliśmy już o 5:00, szybkie umycie się i wskakujemy do auta. Chłopcy w aucie śpią dalej. Na szlaku meldujemy się o 6:50 i jest to dobry czas. Pozostawienie samochodu przy drodze na początku szlaku jest płatne 15 Euro (w internecie ludzie pisali, że będzie kosztować 10 Euro a więc podrożało). Tym razem mała zmiana planów i nie ruszamy czerwonym szlakiem jak ostatnio tylko niebieskim, który łączy się z czerwonym przy schronisku Popradskie Pleso. Dalej szlak biegnie już bez zmian w stosunku do ostatniego naszego przejścia. Chłopcy są zmotywowali i nastawienie pozytywnie, a my jesteśmy w szczycie formy po ostatnich rozchodzeniach i dodatkowo jednodniowym odpoczynku. Pierwsza połowa trasy do Schroniska i połączenia z czerwonym szlakiem mija nam dosyć sprawnie oraz szybko bez większego zmęczenia. Jest jeszcze dość chłodno i nie męczymy się. Druga połowa w skałach jest równie lekka i oprócz sztucznych ułatwień w newralgicznych miejscach, gdzie największe problemy ma Miłosz mija ogólnie nam dosyć szybko. Miłosz pomimo lęków przy stromych ekspozycjach w dół, przezwycięża je przy naszym wsparciu i dalej do Schroniska pod Rysami docieramy już równie sprawnie. Po drodze mijamy słowackich Szerpów czyli Nosicieli, którzy wzbudzają w nas podziw. W Schronisku robimy dłuższy postój z jedzeniem i zakupem dla chłopców pamiątkowych odznak ze schroniska a dla nas dzwoneczków, które od razu przypinamy do plecaków. Dzięki temu idąc wydajemy miłe dźwięki niczym górskie owieczki. Atak szczytowy od Schroniska już idzie troszkę ciężej, głównie z uwagi na pojawiające się zmęczenie. Dodatkowo od strony Słowackiej nadciągają chmury, które przesłaniają nam widoki na tą stronę od podejścia. Ja odbieram to jako dobrą sytuację, gdyż Miłosz nie będzie widział przewyższeń podczas ostatnich metrów pod szczyt. Ludzi jest sporo i idąc za tłumem idziemy w złym kierunku czyli na trzeci wierzchołek Rysów. Na szczęście orientujemy się i szybko zawracamy na główne podejście. Ostatnie metry pod polskim szczytem od strony słowackiej są wymagające ale dajemy radę o po 6 godzinach czyli o 12:50 zasiadamy do pamiątkowego zdjęcia na szczycie najwyższego polskiego szczytu. Spędzamy chwilę próbując się napalać naszym zwycięstwem ale duża ilość ludzi i możliwość zmiany pogody, które zwiastują napływające chmury każe nam robić odwrót. Miłosz na szczycie zwraca z entuzjazmem uwagę, że widać Morskie Oko i Czarny Staw po polskiej stronie. Sylwia z Jaśkiem schodzą szybciej, a my z Miłoszem asekuracyjnie i bezpieczniej. Po pokonaniu stromego zejścia, idziemy już dalej do Schroniska wspólnie. W Schronisku zamawiamy zupy: kwaśnicę i czesnakową oraz piwo ale tylko dla dorosłej części (a co należy się nawadniać). Zejście już jest bardziej męczące głównie ze względu na utrzymującą się wysoką już temperaturę i słońce. Dłuży się nam i pomimo odpoczynków idzie się coraz gorzej. Do samochodu wsiadamy o 17:15 i chłopcy od razu zasypiają. Po dojechaniu do apartamentów, czyli po półtorej godzinie, zostawiamy ich dalej śpiących w pokojach, a my jedziemy jeszcze po zakupy do Biedronki do Zakopanego. Po powrocie chłopcy nadal śpią więc sami jemy rosołek.
Podczas powrotu z Wysokiego Wierchu czyli dwa dni temu, zapadła decyzja o realizacji z chłopcami naszego starego postanowienia, a mianowicie przejścia Czerwonych Wierchów. Pomysł jest o tyle dobry gdyż da ewentualny przedsmak wysiłku i sprawdzenia się przed wejściem na Rysy. Tatry Wysokie pozwalają lepiej przygotować się wydolnościowo do ogromnego wysiłku oraz zaaklimatyzować się do wysokości, która jest już odczuwalna. Najwcześniejsze bilety dostępne do zakupu na czwartek do wjazdu kolejką na Kasprowy Wierch były dostępne dopiero na sobotę na godzinę 12:50. Nie zastanawialiśmy się długo bo baliśmy się, że i na tą godzinę za chwilę zabraknie i Sylwia od razu dokonała ich zakupu. Godzina 12:50 to bardzo późny wjazd aby zacząć nasze ambitne plany ale powinniśmy się wyrobić do zejścia w Kirach przed zmrokiem. Dlatego auto zostawiliśmy (30zł za cały dzień) nieopodal ronda Jana Pawła II skąd odcinek 2 km do wyciągu pokonaliśmy pieszo. Wjazd kolejką z przesiadką na stacji pośredniej zajął 15 minut a koszt za 4 osoby (2 dorosłe i 2 młodzieży) 420zł w jedną stronę. Po wjechaniu na szczyt Kasprowego Wierchu (1987 m n.p.m.) od razu ruszyliśmy zaplanowanym czerwonym szlakiem aby oddalić się jak najszybciej od uciążliwego tłumu, który oblegał okolice szczytu. Po drodze mijaliśmy zawodników ultramaratonu górskiego, mocno już umęczonych a których trasa biegła po szlaku tyle, że w kierunku przeciwnym. My z uwagi na bardzo wysokie temperatury musieliśmy robić przerwy z chłopcami aby ich nie zajechać a przy okazji i siebie. Zaplanowana i zabrana przez nas ilość wody już po 2 godzinach okazałą się niewystarczająca. Jednak mieliśmy w pamięci o źródełkach za szczytem Ciemniaka, w których możemy ją uzupełnić, tak więc nie było źle. Potwierdziliśmy tylko dla pewności u jednej osoby na szlaku, że nie wyschły i już dalej szliśmy dużo spokojniej. Za Kondracką Kopą, gdzie szlak odbija na Giewont, ludzi już było bardzo mało i spotykaliśmy sporadycznie aż wreszcie zrobiło się pusto, przyjemnie i nareszcie całkiem spokojnie. Obraz spokoju dopełniły kozice górskie, które spotkaliśmy trzy razy podczas podążania szlakiem, z czego dwa razy na prawdę z bardzo bliska. Pomimo, że widzieliśmy samicę z młodym. Wysokość plus temperatura zrobiły swoje i zmęczenie było dla nas wszystkich mocno odczuwalne, dlatego też i nasze tempo marszu mocno spadało. Po dotarciu do źródełek i odpoczynku przy nich wiedzieliśmy już, że końcówkę wycieczki będziemy schodzić już po ciemku, bo nie zdążymy do zachodu. Na szczęście zachód słońca na szlaku chowającego się za górami zrekompensował nam te niedogodności i mamy wspaniałą pamiątkę w postaci rewelacyjnych wspomnień i pięknych zdjęć. Na końcówce szlaku, przy zejściu zmartwieni, czy będziemy mieli jak się dostać do auta zostawionego w Kuźnicach dostaliśmy propozycję powózki przez schodzących turystów ze Śląska, z której nie ukrywam chętnie skorzystaliśmy. Na powrocie zrobiliśmy jeszcze zakupy w Biedronce w Zakopanym, a na kolację Sylwia podgrzała przygotowaną wcześniej zupę ogórkową przy ogromnym zadowoleniu nas wszystkich.
To już drugi zdobywany przez nas szczyt w dniu dzisiejszym (wcześniej był Turbacz). Pomimo, że jest piątek czyli początek weekendu oraz okres wakacyjny to tutaj również nie ma dużo ludzi. W zasadzie na szlaku nikogo nie spotykamy a jedynie na szczycie kręci się kilku ludzi. Naszą drogę skracamy podjeżdżając tym razem pod sam dom Sołtysa Wsi Kobielnik, który jest ostatnim domem w wiosce. Zgodnie z planem ruszamy o 16:15, tak jak ostatnio zielonym szlakiem. Po drodze jednak okazuje się, że znaki szlakowe są zakryte i dopiero po przejściu 1/3 trasy pojawia się oznakowanie szlaku. Po doczytaniu mapy dowiadujemy się, że szlak został od naszej ostatniej obecności zmieniony i rusza z innego z miejsca a my tego nie doczytaliśmy. Nie przeszkadza nam to jednak w sprawnym pokonaniu drogi i już po godzinie czyli 17:15 jesteśmy na szczycie gdzie robimy dłuższy postój na odpoczynek i posiłek. Po zejściu, przy samochodzie jesteśmy o 17:55 i ruszamy do naszych apartamentów gdzie po powrocie zajadamy przygotowaną przez Sylwię tym razem pyszną pomidorówkę, mniam, mniam, wszyscy się nią zajadamy.