Płockie Harpagany

Nieważne gdzie, ważne z kim!!!

Motomajówka 2025

Dzień 1 – Płock-Puławy (niedziela 27-IV-2025)

Od rana się pakujemy, przepraszam w zasadzie to od wczorajszego popołudnia, jednak to nie ma znaczenia od kiedy, bo i tak mamy cały czas z tyłu głowy, że czegoś zapomnimy albo nie pomyślimy, że się przyda i nie spakujemy. Ja tradycyjnie jadę z przygotowanej listy, którą za każdym razem rozbudowuję, ale Sylwia ma również swój wkład. Po spakowaniu, a następnie zapakowaniu tego na motocykle udaje nam się wyruszyć około godziny 16:00. Trasę już wcześniej omawialiśmy i wybraliśmy w naszej ocenie najbardziej optymalną z walorami przyrody czyli bocznymi trasami z małym ruchem samochodów, możliwie najkrótszą i urokliwą. Do nawigacji podczas naszej wyprawy używamy po raz pierwszy, zakupionej niedawno Garmina Montany 701i. Pierwszy przystanek robimy po 50 km na stacji ORLEN za Iłowem. I tutaj pierwsza niespodzianka, bo na stacji spotykamy kolegę z synem – Sławka, który akurat wraca z Warszawy do Płocka. Chwilę rozmawiamy i wymieniamy spostrzeżenia odnośnie motocykli. My przegryzamy po ciepłym hot-dogu popijając herbatką, docieplamy się, zakładając kolejne warstwy ubrań i ruszamy dalej. Kolejny postój robimy już za Warką po kolejnych 130 km (180 km od domu) na lokalnej stacji paliw w Głowaczowie, gdzie rozgrzewamy się gorącą herbatką. Pomimo, że jest zimno, to jedzie się dobrze i nie czujemy zmęczenia drogą, a dzięki temu nasza uwaga i koncentracja jest na odpowiednim poziomie. Małe problemy napotykamy już w Kozienicach, gdzie są remonty i kiepsko są oznakowane objazdy. Nawigacja Garmin nie uwzględnia zmiany trasy wcześniej zaakceptowanej, ma to oczywiście swoje dobre strony, ale w takich przypadkach jak obecny nasz, jest to trochę uciążliwe. Dodatkowo odczuwamy rzekome, inteligentne światła (z pętlą indukcyjną), które naszych motocykli nie widzą i stoimy jak wariaci na czerwonym przez trzy zmiany świateł. Jednak wszystkie niedogodności udaje się nam przezwyciężyć i szczęśliwie dojechać do naszego pierwszego planowanego noclegu, czyli do Puław (Dom Weselny Arkadia/Bernat tel. 696023560 kwota 150 zł/2 os./ dobę). Jest to dokładnie to samo miejsce, w którym zatrzymaliśmy się rok temu podczas ubiegłorocznej motomajówki. Szybko instalujemy się w czystym pokoiku z łazienką i rozgrzewamy się herbatką. Właścicielka słysząc, że mamy pojechać jeszcze na zakupy, a widząc jak jesteśmy zmarznięci proponuje użyczyć nam swój samochód, z czego bez zastanowienia korzystamy. Wyjazd jest przygodą, bo oprócz muzyki – disco-polo, której nie umiemy przełączyć, Sylwia musi trzymać swoje drzwi od pasażera, bo nie trzyma zamek i na zakrętach się otwierają :). Zakupy robimy sprawnie i resztę wieczoru spędzamy relaksując się przy przygotowanej przez Sylwię kolacji.

Dzień 2 – Puławy-Przemyśl (poniedziałek 28-IV-2025)

Wstajemy bardzo niespiesznie, jemy śniadanko, pijemy kawkę (z małym wypadkiem ekspresu) i pakujemy bagaże z powrotem na motocykle. Chwile jeszcze rozmawiamy z właścicielami i ruszamy. Początkowe problemy z interkomem Sylwii udaje się szybko naprawić i przywrócić pełną funkcjonalność, w końcu to nie tylko wygoda, ale i nasze bezpieczeństwo. Rano niestety nie poświęcaliśmy dość czasu na dokładne zaplanowanie drogi i nawigacja poprowadziła nas ku naszemu rozczarowaniu przez cały Lublin. Pierwszy przystanek robimy po 90 km (w miejscowości Wysokie) na stacji paliw ORLEN z tankowaniem paliwa i przegryzką w postaci hot-dogów i kawy. Pierwszy punkt naszej dzisiejszej trasy – Szczebrzeszyn osiągamy około godziny 14:30. Robimy sobie pamiątkowe zdjęcia z sympatycznymi chrząszczami z wiersza Jana Brzechwy. Dla nas wiążą się one również z miłymi wspomnieniami, ponieważ odwiedziliśmy je, również rok temu podczas naszej pierwszej moto-bieszczadzkiej majówki. Bez większej zwłoki ruszamy dalej, gdyż nasz następny cel jest 15 km dalej, a jest nim stolica Roztocza, słynne miasto Zwierzyniec (niestety rok temu je ominęliśmy). Miasto jest niezwykle urokliwe z ciekawą historią. Otóż początkowo było letnią rezydencją Zamoyskich. Zalążkiem osady był dwór myśliwski zbudowany nad stawem, a nieopodal znajdował się wielki zwierzyniec, w którym trzymano jelenie, sarny, łosie i dziki. W mieście funkcjonował młyn, browar, a także Zarząd Ordynacji Zamoyskiej. W późniejszym czasie został zbudowany Kościół „Na Wodzie” pw. św. Jana Nepomucena, który zachwyca swoim pięknem do dnia dzisiejszego, a który odwiedziliśmy podczas krótkiego spaceru. Przed dalszą podróżą robimy pamiątkowe zakupy u miłej artystki mającej swój kramik przy Stawie Kościelnym. Niecałe 40 km dalej znajduje się kolejny nasz planowy przystanek – Szumy na Tanwi (rok temu nie zdecydowaliśmy się na zwiedzanie, ze względu na oblegające tłumy). Parking prawie pusty, w przeciwieństwie do ubiegłorocznych tłumów daje nam poczucie bliskości uroków natury. Nie mylimy się, idziemy w ciszy słysząc tylko śpiewy ptaków i szum wody, która przelewa się przez skalne progi na Rzece Tanew. Na szczęście podczas naszego spaceru mijamy bardzo mało ludzi, co daje nam możliwość w pełni obcowania z magią otaczającej nas przyrody. Świeże powietrze, szum wody i spacer wzmagają w nas apetyt, a znając już okolicę postanawiamy podjechać na pyszne dania z ryb do Karczmy Pod Szczęśliwym Karpiem znajdującej się wyspie stawu hodowlanego (niecałe 10 km dalej). Rok temu tłumy ludzi i czas oczekiwania na zamówienie ponad godzinę, zniechęcił nas do pozostania w tym miejscu. Natomiast w tym roku również szczęście nam nie dopisało, bo na miejscu okazało się, że lokal jest w dniu dzisiejszym zamknięty. Głodni i źli ruszamy dalej licząc na smaczny posiłek, jednak jest czas przed majówką i nie mamy szczęścia. Nawet w Jarosławiu nie mamy szczęścia i okazuje się, że wybrane przez nas lokale są w poniedziałek pozamykane. W akcie desperacji i dużego głodu kończymy na szybkim kebabie. Na drodze przed samym Jarosławiem natrafiamy na około 8 odcinków z ruchem wahadłowym, oczywiście tylko raz trafiamy na zielone światło w pozostałych przypadkach długo stoimy na czerwonym świetle. Podczas jednego z postoi uszkadza mi się mocowanie pinlocka i podczas próby naprawy na postoju przewraca mi się motocykl. W wyniku upadku złamała mi się prawa owiewka kierownicy, a pinlocka muszę schować do bagażu, bo naprawa jest bardziej wymagająca i nie jest możliwa na miejscu. Z Jarosławia ruszamy już prosto do miejsca naszego dzisiejszego noclegu – Przemyśla. Rozpakowujemy nasze bagaże i rozgaszczamy się na wynajętej kwaterze mieszczącej się w kamienicy przy samiutkim Rynku Starego Miasta (Nowy Rynek 14 tel. 604273116 lub 531995550 cena za nocleg wyniosła 105 zł/os.). Po rozpakowaniu jedziemy na szybkie zakupy i parkujemy motocykle na parkingu miejskim pod monitoringiem. Następnie lecimy na spotkanie z Wielkim Żeglarzem – Henrykiem Jaskułą, a dokładnie z jego pamiątkowym pomnikiem, przy którym robimy sobie obowiązkowo zdjęcie. Wieczór spędzamy w lokalnym pubie, ale klimat nie zachwycił nas i nie zagościliśmy tam długo, spędzając resztę wieczoru w swoim towarzystwie na kwaterze.

Dzień 3 – Medyka i Forty Twierdzy Przemyśl (wtorek 29-IV-2025)

Wstajemy bardzo rano, bo o godzinie 7:00. Spowodowane jest to pozostawieniem naszych motocykli na miejskim parkingu, a nie do końca jasne są zasady opłat za motocykle. Sylwia zadzwoniła, aby upewnić się niż płacić mandat za parkowanie bez opłaty. Finalnie okazuje się, że motocykle są zwolnione z opłat za postój. Odzywamy się do Stanisława w sprawie wymiany olejów i filtrów w motocyklach oraz oczekiwanej przez nas wycieczki do Lwowa, do którego ma nas zawieźć. Niestety czujemy się fatalnie i musimy odespać troszkę, co zajmuje nam 2 godzinki. Właśnie kiedy mamy się zbierać do Stanisława dowiadujemy się, że ma coś do pozałatwiania i nie może nam poświęcić czasu. Na nasze nieszczęście, nie mamy już połączenia kolejowego, aby zwiedzić Lwów w 1 dzień, kolejne pociągi są już wieczorne. No cóż … pech, sprawdza się stare przysłowie – umiesz liczyć licz na siebie. Gdybyśmy od początku nie nastawiali się na wsparcie to mielibyśmy to już ogarnięte. Ruszamy w kierunku przejścia granicznego – Medyki, po drodze jednak podjeżdżamy do sklepu motocyklowego w nadziei, że uda dostać się części do naprawy mojego pinlooka. Niestety nie ma elementów do mojego modelu i dostaję od jakiegoś innego, których nie jestem w stanie na miejscu przerobić, więc ruszamy dalej. Niestety po drodze dostaję telefon z pracy i muszę kilka rzeczy na pilnie załatwić, dlatego wracamy na naszą kwaterę na około 4 godziny. Po tym czasie jedziemy na przejście graniczne w Medyce. Samo przejście sprawia bardzo kiepskie wrażenie, brud i wszechobecny bałagan. Skutecznie nas to zniechęca do spacerowania lub ewentualnego przejścia na stronę ukraińską, zwłaszcza, że do najbliższego miasta – Mościska po drugiej stronie jest około 20 km, a więc bez dodatkowego transportu po przekroczeniu granicy nie możemy myśleć. Wobec powyższego skręcamy w stronę centrum miasteczka Medyki, gdzie zwiedzamy piękne dwa kościoły, jeden stary, drewniany oraz nowo wybudowany, nowoczesny. Następnie postanowiliśmy objechać umocnienia militarne zarówno z II WŚ – Linia Mołotowa jak i z I WŚ – Forty Twierdzy Przemyśl. W pierwsze miejsce, które odwiedziliśmy to był ziszczony Schron do ognia bocznego wchodzący w skład Linii Mołotowa. W chwili obecnej znajduje się on na terenie prywatnym, ale dzięki uprzejmości właścicieli mogliśmy go dokładnie obejrzeć, a do tego poznać jeszcze troszkę historii i ciekawych opowieści. To również z ich polecenia nie pojechaliśmy już na kolejne elementy Linii Mołotowa, które znajduję się w kiepskim stanie tylko do Fortu I Salis-Soglio wchodzącego w skład Twierdzy Przemyśl. Pomimo upływu czasu i zniszczeń fort nadal robi ogromne wrażenie zarówno pod względem militarnym jak i architektonicznym. Posiada kilka poziomów, które z fascynacją zwiedzaliśmy. Znajdujący się również w okolicy Fort XV „Borek” zwiedziliśmy już przy poprzednich wizytach w Przemyślu dlatego teraz postanowiliśmy już nie jechać do niego ponownie. Udaliśmy się za to do Fortu II Jaksmanice, gdzie odwiedziliśmy już mniej okazały i mocniej zniszczony fort. W związku ze zbliżaniem się godziny 19:00 postanowiliśmy wrócić do miejsca naszego noclegu robiąc po drodze zakupy w Action i Biedronce. Właśnie podczas dojeżdżania na zakupy o mało nie doszło wypadku, ponieważ jadąc parkingiem z prędkością około 20 km/h tuż przed Sylwią facet otworzył drzwi auta zaparkowanego wzdłuż ulicy. Sylwia w ostatniej chwili zdążyła je ominąć, a mnie zrobiło się bardzo gorąco. Po minie faceta również widziałem, że się mocno spocił i przeraził, a nawet zaczął przepraszać. Po szybkich zakupach udaliśmy się do naszego pokoiku na kolację.

Dzień 4 – Przemyśl – Wetlina (środa 30-IV-2025)

Wstajemy niespiesznie, ale ochoczo, głownie ze względu na czekającą nas dzisiejszą przygodę – czyli kolejne szwendanie się motocyklami po naszych ukochanych Bieszczadach. Przestawiamy motocykle pod kamienicę, w której nocujemy i wówczas okazuje się, że Sylwia przy swoim motocyklu nie ma tablicy rejestracyjnej. Cała radość prysnęła na myśl o długich godzinach zgłaszania zdarzenia i ratowania dalszej części wyjazdu. Na całe szczęście kiedy szedłem po mój motocykl zobaczyłem na bruku tablicę Sylwii i przy wsparciu właściciela pensjonatu zamocowałem na tyle trwale na ile się dało. Mogliśmy ruszać dalej w naszą pełną przygód podróż. Pierwszym miejscem planowanego postoju był oddalony około 10 km Zamek w Krasiczynie. Sylwia już wcześniej wspominała o jego uroku i konieczności zwiedzenia ale dodatkowego smaczku dodał nam koleś na Royal Enfildzie spotkany przy Szumach nad Tanwią. Zatrzymujemy się na parkingu w okolicy bramy wejściowej i pierwsze rozczarowanie, gdyż wstąp nawet do parku przy zamkowego jest płatny (8 zł od osoby). Szybko kupuję bilety i wchodzimy w aleję drzew, która prowadzi nas do zapierającego dech w piersiach wejścia do zamku. W tym momencie już wiemy, że bardzo dobrze zrobiliśmy zatrzymując się w tym bajkowym miejscu. Obchodzimy zamek niemal z każdej strony i jesteśmy pod coraz większym wrażeniem. Oczywiście wszystko uwieczniamy na zdjęciach i filmikach. Ciężko jest nam się zebrać, ale i droga jeszcze długa, a my niewiele mamy przejechane, więc z wielkim bólem wskakujemy na motorki i jedziemy dalej. Naszym kolejnym miejscem jest lokalny Browar Ursa Maior w Uherce Mineralne. Co prawda jesteśmy oboje kierowcami i nie może być mowy nawet o połowie piwka, a wypchane bagi nie dają możliwości zrobienia nawet najmniejszych zapasów. Odwiedzamy za to sklepik z wszelakimi rękodziełami, przeglądamy nowości książkowe i zasiadamy na pyszne drugie śniadanko przygotowane przez Sylwunię w ogródku przed budynkiem. Kolejnym naszym przystankiem jest stacja paliw ORLEN w Ustrzykach Dolnych, gdzie tankujemy paliwo do naszych rumaków oraz rozmawiamy z innymi motocyklistami, którzy zatrzymali się na stacji. Postanawiamy również skorzystać i zjeść coś ciepłego wpadającego już w porę obiadową. W odległości około 50 m od stacji dostrzegamy coś na kształt muzeum może skansenu. Naszą uwagę przykuwają w pierwszej kolejności 3 retory (charakterystyczny obraz związany z Bieszczadami i wypalaniem węgla drzewnego), starego Ziła do transportu drzewa oraz ogromnego biesa wykonanego z metalu. Dlatego postanawiamy zatrzymać się i chwilę porozmawiać z człowiek prowadzącym to miejsce a noszącym nazwę Bieszczadów Kraina i będących prywatną inicjatywą. Oprócz biesa są jeszcze dwa czady oraz budka z możliwością zakupu różnych pamiątek od ręcznie wykonanych elementów po zegary i drewniane płaskorzeźby. Mnie spodobało się bardzo serduszko-breloczek wykonane z dwóch zakrzywionych ohnali (gwoździ do przymocowywania podków), które kupuję w tajemnicy przed Sylwią, gdyż chcę jej wręczyć jako prezent i pamiątkę za naszego tegorocznego wyjazdu. Chwilę rozmawiamy ze sprzedawcą, który opowiada nam o metaloplastyce i pokazuje zdjęcia innych prac. Oczywiście zainteresowani tematem ruszamy do Ustrzyk Dolnych na ul. Nadgórną 1C gdzie są ustawione dwie inne prace: biesa i husara (zakupione przez właściciela ośrodka pod tym adresem). Kolejnym naszym przystankiem na naszej Wielkiej Bieszczadzkiej Pętli jest prywatne Muzeum Historii Bieszczad w Czarnej Górnej, które jest prowadzone przez sympatyczne małżeństwo. Muzeum posiada bardzo dużą ciekawych zbiorów wystawionych w kilku izbach, a związanych z historią zarówno ludzi jak i okolicznych miejscowości. Imponujący zasób wiedzy przewodników zrobił na nas ogromne wrażenie, ale również doprowadził do ciekawych dyskusji, mocno poszerzając naszą wiedzę o regionie. W muzeum czas płynie dużo wolniej niż na zewnątrz i niestety musimy zweryfikować nasze plany. Zamiast jechać dalej w dół postanawiamy skręcić na Małą Bieszczadzką Pętlę i udajemy się w kierunku Chrewtu. Pomimo, że mieści się tam siedziba Przemyskiego OZŻ to nie mamy już czasu odwiedzić znajomych i udajemy się na położone nad samą wodą dzikie pole namiotowe znane nam z filmików motocyklowego youtubera z Przemyśla – Gregora w drodze. Co prawda nie spotykamy go na miejscu, ale mamy możliwość porozmawiania z innym motocyklistą mieszkającym gdzie niedaleko. W przepięknych okolicznościach przyrody jemy podwieczorek (ryż z musem jabłkowym), nacieszamy się wspaniałymi widokami i ruszamy dalej w kierunku Wetliny ale przez Smerek, a nie przez Ustrzyki Górne. Do naszej kwatery „U Rumcajsa” docieramy późnym wieczorem i troszkę przemarznięci. Niska temperatura w pokoju i wątpliwa uprzejmość właścicieli przez chwilę wzbudza w nas chęć przeniesienia się gdzie indziej. Jednak zmęczenie już nam na to nie pozwala i rozpakowujemy się w pokoju a następnie udajemy się na zakupy i kolację z regionalnym piwem do zajazdu motocyklowej braci – Bazy Ludzi z Mgły. Zawsze jak przejeżdżaliśmy przez Wetlinę to nas intrygowało to miejsce. Nie zawiodło nas nasze przeczucie i klimat w środku jeszcze ciekawszy i przyjemniejszy. Zamawiamy jedną porcję na dwoje Fuczi z gulaszem i zapijamy to pysznym regionalnym piwem Wojkówka. Ukontentowani na duszy i ciele wracamy do pokoiku na zasłużony odpoczynek i kładziemy się spać.

Dzień 5 – Zatwarnica (czwartek 1-V-2025)

Na ten dzień mamy zaplanowane dwie aktywności: pierwsza pokręcenie się po Bieszczadach na motocyklach a druga to piesza wędrówka w celu zdobycia ostatniego brakującego nam szczytu z Korony Bieszczadów (Rabia Skała). Obieramy kierunek Zatwarnica i ruszamy. Po dojechaniu na miejsce ruszamy na krótki spacer nad Wodospad Szept na potoku Hylatym gdzie zasiadamy na dłuższą chwilę w celu wsłuchania się w dźwięki natury. Następnie jedziemy do Kina Końkret, gdzie zamawiamy owocową herbatę i najpierw jeden kawałek ciasta a za chwilę drugi. Sylwia również nabywa książkę o Bieszczadach. Ukońtentowani 🙂 ruszamy dalej w kierunku Czarnej Górnej. Zatrzymujemy się w Motocyklowej Strefie Bieszczady na kawkę i chwilowy chillout’cik. Następnie ruszamy w kierunku Wołosatego zatrzymując się po drodze na zdjęcie w punkcie widokowym w Parku Gwiezdnego Nieba Bieszczady oraz w Bacówce przed Lutowiskami, gdzie kupujemy pyszne sery (bryndzę, podpuszczkowy, oscypki i warkocze) oczywiście w pierwszej kolejności degustacja i prezentacja produkcji. Po raz pierwszy mamy okazję spróbować pełnowartościowych i nie kombinowanych wyrobów z serów owczych. Po dojechaniu do Wołosatego oglądamy pomnik poświęcony Ludziom Wolności i Solidarności z Bieszczadami, ale tylko z daleka ponieważ powstrzymuje nas tłum ludzi i samochodów a do tego wszechobecny wynikający z tego harmider. Dlatego szybko zawracamy i jedziemy na naszą kwaterkę, robiąc po drodze zakupy w sklepiku w Wołosatym. Na miejscu zmęczeni wrażeniami ucinamy około półgodzinną drzemeczkę, jemy na szybko obiad i lecimy w góry. Mamy do zdobycia Rabią Skałę, która uwieńczy nam Koronę Bieszczadów. Planowany czas na wejście i zejście to około 5h a my ruszmy o 16:00, więc jest wyścig z czasem, bo o 21:00 może już być ciemno. Na szczęście udało się szybciej.

Rabia Skała

Po zejściu ze szlaku, robimy jeszcze małe zakupy  w okolicznym sklepiku i udajemy się do Bazy ludzi z mgły na obiadokolację w postaci Tarciucha z gulaszem i obowiązkowo do tego piwo Wojkówka. Przy okazji dowiadujemy się, że w dniu dzisiejszym o 21:00 ma się odbyć koncert zespołu Yellow Horse (koszt 25 zł od osoby). Bez chwili zastanowienia zostajemy i cały wieczór bawimy się fantastycznie na koncercie popijając kolejnymi pysznymi piwami. Wracamy spacerkiem po 23:00 podziwiając niebo zalane pięknie widocznymi gwiazdami.

Dzień 6 – przejazd Wetlina-Konina (piątek 2-V-2025)

Wysypiamy się po wczorajszym koncercie, jemy śniadanko i pakujemy nasz mandżur na motocykle. Ruszamy już po godzinie 11:00 ciesząc się ładną pogodą i ostatnimi kilometrami bieszczadzkich asfaltów. Jedziemy przez Smerek z tłumem klientów w naszym ulubionym Przystanku Smerek. Właśnie dlatego nie robimy tutaj postoju. Dalej dojeżdżamy do Cisnej, gdzie zjeżdżamy przed głównym rondem obok Karczmy Łemkowyna (gdzie już kilkakrotnie się stołowaliśmy i jest lepsza obsługa niż w przereklamowanej obok Siekierazadzie) w stronę pola namiotowego i naszego noclegu w domku obok podczas GSB. Nacieszamy się widokami, ale na obiad za wcześnie, robi się późno, a my mały zbyt mało przejechane kilometrów, więc nawet nie zsiadamy z motocykli tylko po zrobieniu pętelki ruszamy dalej. Krótki postój dopiero robimy za miejscowością Żubracze, przy wieży widokowej „Szczerbanówka” (podczas pandemii spaliśmy przy niej w aucie). Ludzi nie ma za dużo, rozstawiły się dwa kramiki z rękodziełami. Pierwsze stoisko to szkło artystyczne, bardzo ładne same prace dla mnie mało interesujące, natomiast drugie stoisko zawierało przepiękne bieszczadzkie anioły, na które nie mogliśmy się napatrzeć. Same cudeńka były wykonane mieszaną techniką, mianowicie na pięknej desce anioł, którego głowa i  ręce były gipsowe natomiast cały urok był w różnokolorowych bawełnianych sukniach finezyjnie rozwianych i utrwalonych specjalnym klejem. Z informacji od sprzedawcy wszystko było zabezpieczone lakierem odpornym na UV i wodę. Coś czuję, że gdybyśmy nie przyjechali motocyklami to już byśmy wracali z jednym na tylnim siedzeniu. No ale cóż, co się odwlecze to nie uciecze, będzie okazja wrócić i wówczas kupić. Wzięliśmy numer do sprzedawcy i będziemy się odzywali przy następnej okazji. Zjedliśmy drugie śniadanie i ruszyliśmy w dalszą drogę. Następny przystanek wypadł w Komańczy pod mostem, którego murale informują, że opuszczamy Karpaty Wschodnie (mural wilka) i wjeżdżamy w Karpaty Zachodnie (mural sowy). Następny przystanek to już Dukla, w centrum której zatrzymujemy się w cukierni na lody i chwilę odpoczynku. Hmmm smakują wybornie zwłaszcza w tak piękną i słoneczną pogodę. Podjeżdżamy na stację ORLEN, gdzie znamy prowadzącego i akurat spotykamy go wychodzącego, więc chwilę rozmawiamy, a następnie wypijamy kawkę i lecimy dalej. Kolejny przystanek w Gorlicach, gdzie podjeżdżamy do sklepu Action po kilka drobiazgów i obowiązkowe żelki Haribo. Ruszamy dalej, ale i rozglądamy się za jakimś dłuższym postojem, odpoczynkiem na łonie natury i obiadem, ale jak na złość nie ma odpowiedniego miejsca. W końcu zatrzymuję się i korzystam z aplikacji „GrupaBiwakowa” gdzie znajduję miejsce mogące spełnić nasze wygórowane oczekiwania. Musimy trochę zjechać z głównej drogi i skończył się asfalt, ale Sysia jest przeszczęśliwa. Po ciężkim i stromym podjeździe, na końcu szutrową drogą po kamieniach osiągamy nasz cel – wiatkę ze stołami biwakowymi na obrzeżach Rezerwatu Cisów w Mogilnie z przepiękną panoramą na Tatry. Dzięki aplikacji „PeakFinder” dowiadujemy się, że górujący jeden ze szczytów nad innymi to słowacka Łomnica (Sylwia kiedyś na niej była). Po pysznym jedzonku przygotowanym przez Sylwię, chwilkę odpoczywamy i ruszamy dalej. Nawigacja Garmin kieruje nas dużym skrótem przez drogę terenową i początkowo postanawiamy podjąć wyzwanie, ale w końcu teren jest zbyt wymagający, a nasze motocykle i umięjętności zbyt małe do tego bagaże powodujące zmianę obciążenia i balastu, dlatego jednomyślnie zarządzamy odwrót i objazd 17 km dookoła. Na miejsce naszego noclegu dojeżdżamy do Gorczańskiego Wzgórza 498 Konina około godz. 20:00 (tel. 886 964 003). Pokoik już na nas czeka, a my jeszcze zmęczenie i trochę przechłodzeni musimy wyskoczyć jeszcze  po drobne zakupy. Na szczęście właściciele są w drodze na ośrodek i proponują nam zrobienie zakupów, na co szybko ochoczo przystajemy. Warunki są bardzo dobre, mały, ale czysty i przytulny pokoik z funkcjonalną łazienką. Dzisiaj nic nam już więcej nie potrzeba, idziemy spać.

Dzień 7 – przyjazd do Kryspinowa (sobota 3-V-2025)

Wstajemy bez zrywania się gdyż mamy dzisiaj nieduży dystans do przejechania. Na spokojnie jemy śniadanko z serkami jeszcze z Bacówki spod Lutowisk, pijemy kawkę przygotowaną w naszym ekspresiku. Następnie niespiesznie się pakujemy i mocujemy wszystko na motocyklach. Ruszamy. Po kilkunastu minutach docieramy do Mszany Dolnej, gdzie odżywają nam wspomnienia z Małego Szlaku Beskidzkiego. Również wspomnienia kulinarne, dlatego postanawiamy podjechać na naszego ulubionego w okolicy kebaba, którego znajduję bez problemu, przy dużym zaskoczeniu Sylwii. Po posileniu się ruszamy dalej. Zaczyna się chmurzyć i ściemniać oraz zwiększa się siła wiatru. Wygląda jak deszcz miałby przejść bokiem ale wolimy nie ryzykować i zakładamy nasze stroje wodoodporne. Zdążyliśmy je założyć i zaczęło kropić, co nie trwało jednak długo i na szczęście główna chmura deszczowa poszła bokiem. Nie zdejmujemy jednak naszych stroi bo ulice są mokre i przejeżdżające auta strasznie chlapią. W Lubieniu wjeżdżamy na S7, którą dojeżdżamy do samej obwodnicy Krakowa. Nie jedziemy jednak za szybko bo cały czas jest mokry asfalt, a my od domu jednak wciąż daleko i nie chcemy mieć niemiłych przygód. Po za tym w Głogoczowie na chwilę zatrzymuje nas potężny korek, jednak po chwili podejmujemy szybką decyzję i jedziemy między pasami mijając wszystkie auta stojące w korku. Po chwili dołączają do nas inni motocykliści na większych maszynach wracający również S7 i tak mijamy cały korek. Sytuacja powtarza się przy zjeździe z A4 na Kryspinów, gdzie już bez zastanowienia wskakujemy pomiędzy auta i pokonujemy cały korek szybko i sprawnie. Do Cholerzyna koło Kryspinowa docieramy przed czasem, jest więc czas na uroczyste podniesienie bandery, poznanie kursantów na Nauczyciela Żeglowania. Mateusz zaskakuje nas, bo wynajął dla nas domek obok ośrodka, w którym mamy bardzo komfortowe warunki i po szybkich zakupach jemy w nim kolację a następnie wracamy na imprezę na ośrodek. Niestety pogoda sprzyja siedzeniu przy ognisku (zimno i deszczowo) dlatego siedzimy w jednej z przyczep i imprezujemy. Zmęczenie i pogoda jednak daje nam wszystkim się mocno we znaki i korzystając z Sylwią z okazji wychodzimy po angielsku do naszego domku, gdzie idziemy spać.

Dzień 8 – dzień powrotu do Płocka (niedziela 4-V-2025)

Wstajemy jak zwykle nieśpiesznie i jemy śniadanko oraz pijemy kawkę z widokiem na jeziorko. Pomimo słabej pogody (deszcz wisi w powietrzu i jest pochmurno i zimno) nie chcemy wyjeżdżać i ociągamy się możliwie jak najdłużej z ruszeniem w drogę powrotną. Jak zwykle cały okres naszego urlopu miną za szybko a nasza moto-przygoda pomimo, że trwała 8 dni to czujemy ogromny niedosyt. Po śniadaniu idziemy pożegnać się z ekipą Navigare i pakujemy się na motocykle w drogę powrotną. Pierwsze kilometry są najgorsze, bo mży deszcz i jest zimno. Mając w świadomości, że może być jeszcze gorzej, zaciskamy zęby i próbujemy przejechać jak najwięcej kilometrów. Po 100 km, 2 godzinach jazdy czyli ok. 1/3 dzisiejszego dystansu zatrzymujemy się na odpoczynek, tankowanie i jedzenie na stacji ORLEN w miejscowości Koniecpol. Zmawiamy najpierw jedną pizzę a później drugą, pijemy gorąca herbatę i po około 40 min ruszamy w dalszą drogę. Pogoda się przeciera, zrobiło się jakby cieplej, od czasu do czasu pojawia się słoneczko i od razu poprawiają się nam humory i jedzie się przyjemniej. Z każdą minutą kilometry nam uciekają a do domu coraz bliżej. Po niecałych 200km i kolejnych 2 godzinach robimy kolejną przerwę, również na stacji ORLEN w Piotrkowie Trybunalskim. Po niespełna pół godzinie ruszamy dalej a przed nami chyba najgorszy odcinek bo ponad 60 km autostrady, na której męczymy się ponad 40 min. Zatrzymujemy się na MOP Wiśniowa Góra bo od postoju w Piotrkowie szwankuje nam łączność interkomów i przechodzimy na połączenie telefoniczne. Po zjeździe z autostrady robimy jeszcze jedną krótką przerwę dla rozprostowania nóg i po 7,5h łącznie z przerwami dojeżdżamy cało i szczęśliwie do Płocka i domku. Podjeżdżamy najpierw pod blok i rozpakowujemy bagaże a następnie odstawiamy motocykle do garażu i idziemy do domu na zasłużony odpoczynek. Oczywiście jak każdego dnia meldujemy mamie o szczęśliwym dojechaniu do celu. Wieczór spędzamy na wspominkach z wyjazdu i oglądaniu zdjęć.

Rabia Skała 1191 m n.pm.

Długo oczekiwany, ostatni szczyt z Korony Bieszczadów wreszcie udaje się nam sfinalizować. Przy okazji motomajówki w Bieszczady planujemy obowiązkowe zdobycie ostatniego, brakującego nam szczytu, Rabiej Skały. Z małymi problemami (z uwagi na majówkę), ale w końcu Sylwii udaje się znaleźć nocleg w Wetlinie (Noclegi u Rumcajsa tel. 692208777 kwota 55 zł/ os./ dobę), zostajemy na dwie noce. Do południa postanawiamy motorkowo odwiedzić kilka naszych stałych punktów w regionie, a po powrocie, obiedzie i odpoczynku ruszamy prosto z kwatery na szczyt. Początkowo szlakiem zielonym ruszamy asfaltową drogą, która niebawem, za budką BPN przechodzi w szlak leśny. W budce co prawda nie ma nikogo, ale bilety wstępu kupujemy przez internet z QRkodu. Z uwagi na to, że późno ruszamy na szlak (16.00) mamy pewne obawy, aby zejść ze szlaku jeszcze za widoku. Czasu powinno wystarczyć, aby zejść przed zachodem, ale i tak mamy ze sobą latarki czołowe. Z opisów innych osób zdobywających Rabią Skałę podejście jest mordercze, ale dla nas okazuje się jedynie co wymagające. Trasa bardzo malownicza zwłaszcza od strony Jawornika, kiedy to przechodzimy na żółty szlak. Pomimo majówki nie spotykamy dużo osób na trasie m, a idzie się nam wyjątkowo dobrze, może dlatego, że idziemy na lekko bez plecaków. Drogę na szczyt pokonujemy w 2 godziny (z odpoczynkami) – na drogowskazie podejście przewidziane jest na 3:05h. Z kolei idąc od Paportnej rozciągają się przepiękne widoki na Połoninę Wetlińską z górującym nad nią Smerkiem, a także dzięki pięknej pogodzie i dobrej przejrzystości dostrzegamy w oddali Hyrlatą, Duże Jasło, Wołosań, Radziejową a nawet Lackową. Po osiągnięciu szczytu robimy pamiątkowe zdjęcie i krótki filmik, łyk wody i ruszamy tą samą trasą z powrotem na dół. W sumie 15 km w obie strony przy przewyższeniach pow. 800 m, pokonaliśmy w 3 h przy zaplanowanych 5 h. Droga na Rabią Skalę o wysokości 1199 mnpm okazała się niezwykłą przygodą trekkingową, która udowodniła nam, że nie ma dla nas rzeczy niemożliwych. W końcu to my Harpagany :-)Długo oczekiwany, ostatni szczyt z Korony Bieszczadów wreszcie udaje się nam sfinalizować. Przy okazji motomajówki w Bieszczady planujemy obowiązkowe zdobycie ostatniego, brakującego nam szczytu, Rabiej Skały. Z małymi problemami (z uwagi na majówkę), ale w końcu Sylwii udaje się znaleźć nocleg w Wetlinie (Noclegi u Rumcajsa tel. 692208777), zostajemy na dwie noce. Do południa postanawiamy motorkowo odwiedzić kilka naszych stałych punktów w regionie, a po powrocie, obiedzie i odpoczynku ruszamy prosto z kwatery na szczyt. Początkowo szlakiem zielonym ruszamy asfaltową drogą, która niebawem, za budką BPN przechodzi w szlak leśny. W budce co prawda nie ma nikogo, ale bilety wstępu kupujemy przez internet z QRkodu. Z uwagi na to, że późno ruszamy na szlak (16.00) mamy pewne obawy, aby zejść ze szlaku jeszcze za widoku. Czasu powinno wystarczyć, aby zejść przed zachodem, ale i tak mamy ze sobą latarki czołowe. Z opisów innych osób zdobywających Rabią Skałę podejście jest mordercze, ale dla nas okazuje się jedynie co wymagające. Trasa bardzo malownicza zwłaszcza od strony Jawornika, kiedy to przechodzimy na żółty szlak. Pomimo majówki nie spotykamy dużo osób na trasie m, a idzie się nam wyjątkowo dobrze, może dlatego, że idziemy na lekko bez plecaków. Drogę na szczyt pokonujemy w 2 godziny (z odpoczynkami) – na drogowskazie podejście przewidziane jest na 3:05h. Z kolei idąc od Paportnej rozciągają się przepiękne widoki na Połoninę Wetlińską z górującym nad nią Smerkiem, a także dzięki pięknej pogodzie i dobrej przejrzystości dostrzegamy w oddali Hyrlatą, Duże Jasło, Wołosań, Radziejową a nawet Lackową. Po osiągnięciu szczytu robimy pamiątkowe zdjęcie i krótki filmik, łyk wody i ruszamy tą samą trasą z powrotem na dół. W sumie 15 km w obie strony przy przewyższeniach pow. 800 m, pokonaliśmy w 3 h przy zaplanowanych 5 h. Droga na Rabią Skalę o wysokości 1199 mnpm okazała się niezwykłą przygodą trekkingową, która udowodniła nam, że nie ma dla nas rzeczy niemożliwych. W końcu to my Harpagany 🙂

Čap i Skalne Miasto w Adrspach

Około południa pojechaliśmy zdobyć kolejny ze szczytów zaliczanych do Sudeckiego Włóczykija – Čap. Próbowaliśmy dojechać do miejsca zaplanowanego startu, ale niestety droga nie wyglądała zachęcająco dlatego postanowiliśmy pojechać dookoła i dojechać od drugiej strony. Nasz wybór był słuszny jednak nie dojechaliśmy do miejsca zaplanowanego startu, tylko musieliśmy zostawić auto około kilometra wcześniej. Pogoda była słoneczna więc dziarsko ruszyliśmy do naszego celu. Do przejścia mieliśmy od auta troszkę ponad 3 kilometry i zajęło nam to równo godzinkę. Samo podejście nie było wymagające, ale na szlaku było sporo lodu, a więc ślisko i trzeba było uważać zwłaszcza na samym końcu podejścia. Wysiłek jednak bardzo się opłacił, ponieważ końcówka podejścia była urokliwa i bajeczna a sam szczyt oczarował nas zarówno widokami z wieży widokowej jak i usytuowaniem skałek pokrywających szczyt. Na jedną nawet się wdrapaliśmy, bo wejście było łatwe jednak samo zejście już nieco bardziej wymagające. Po zrobieniu zdjęć i nacieszeniu się widokami ruszyliśmy w dół, gdyż w planach na dzisiaj jest jeszcze Skalne Miasto. Do auta docieramy sprawnie i ruszamy dalej, droga zajmuje nam już jedynie 11 minut do kolejnego celu. Parkujemy nie, na ogólnym parkingu tylko na parkingu przy restauracji, do której wchodzimy na knedle w gulaszu i piwo. Dopiero tak najedzeni ruszamy na zwiedzanie. Po opłaceniu w kasie biletu wstępu (130 CZK od osoby) do których dostajemy mapę z trasami ruszamy w drogę. Zaczynamy od jeziorka i idziemy szlakiem zielonym z którego przy wodospadach odbijamy na żółty szlak do kolejnego jeziorka, które to jednak okazuje się osuchem. Na miejscu polska młodzież robi dużo hałasu w związku z wejściem jednej z osób w ciężki, stromy teren. Nie chcemy oglądać wypadku dlatego szybko się oddalamy. Wracam na zielony szlak i ruszmy jego powrotną stroną. Skały Gór Stołowych są na prawdę imponujące, a tutaj mają na prawdę ogromne rozmiary w porównaniu np. z Błędnymi Skałami. Nie mniej jednak, rozczarowują nas pozostałości Niemieckiej bytności w tych rejonach. Po powrocie na parking wracamy jeszcze do restauracji i zamawiamy smażony ser z frytkami i surówkę oraz obowiązkowym piwem.

Skalna Czaszka (Góry Stołowe)

Szybka decyzja o 15:10 i ruszamy na pełnym spontanie na wycieczkę pieszą w góry. Na naszym celowniku Skalna Czaszka. Trasę postanowiliśmy skrócić ze względu na późną godzinę i zapadający zmrok. Dojazd nie trwał długo, bo około 15 minut z naszego miejsca noclegu. Po zaparkowaniu auta, złapaliśmy tylko kijki i w drogę, aby zdążyć zrobić zdjęcie jeszcze za widoku. Już na początku zaliczyliśmy wtopę, bo idąc po śladach niestety poszliśmy źle, w wyniku czego musieliśmy kawałek wracać. Na szczęście dalej już nam szło całkiem sprawnie. Trasa nie była łatwa, bo temperatura była w okolicach zera, a na całej trasie leżał śnieg … który topniał od gruntu – było ślisko i mokro. Po drodze zatrzymaliśmy się na chwilkę refleksji w miejscu śmierci dwójki studentów zamordowanych tutaj w 1997 roku. Sprawa niestety do dzisiaj nie jest rozwiązana, a sprawcy nie ponieśli zasłużonej kary. Pod skałą w kształcie ludzkiej czaszki (stąd nazwa Skalna Czaszka) jesteśmy po 47 minutach od wystartowania z parkingu i pokonaniu 2 km. Miało być pół godziny, ale na początku troszkę nadrobiliśmy drogi idąc w złym kierunku. Podczas trasy mijamy parę turystów, którzy już wracają do auta. Na szczęście udaje się nam w ostatnich promieniach dnia zrobić zdjęcie pod celem naszej podróży. Podejścia nie było ani dużo ani stromo, gdyż większość trasy przebiegała po płaskim. W związku z tym, ukontentowani i niezbyt mocno zmęczeni podejmujemy decyzję, że nie wracamy drogą którą przyszliśmy.  Zatem idziemy pełne kółko zaplanowane rok temu  liczące 7 km. Trasa wiedzie co prawda nadal po płaskim terenie. Warunki topniejącego śniegu powodują znaczne zwolnienie zmuszając nas do omijania rozległych kałuży, które zmieniają się w podmokłe tereny i płynące rzeczki. Analizując mapę postanawiamy troszkę ściąć nasza trasę idąc na przełaj. Musimy już również odpalić latarkę czołową, bo zrobiło się już na tyle ciemno, że nie widzimy gdzie stawiamy stopy. Udaje nam się sprawnie dotrzeć do planowanego miejsca ponownego wejścia na szlak. Dalej jest już bardziej komfortowo.  Skończyły się również podmokłe tereny na rzecz małych, niegłębokich strumyków. Niestety latarka odmawia nam posłuszeństwa, musimy dalej iść z latarką z telefonu, który daje już dużo mniej światła. Nie mamy już możliwości podziwiać wspaniałych skał, które nas otaczają, ale w tej chwili najważniejsze jest bezpieczne dotarcie do auta. Tutaj szlak przygotowany idealnie, przez miejsca bardziej podmokłe prowadzą drewniane pomosty, a strome podejścia po skałach zostały wyposażone w drewniane schody. Normalnie nie akceptujemy tego typu udogodnień, ale podczas nocnej eksploracji dają duże poczucie bezpieczeństwa. Końcówka trasy przebiega już po leśnej ścieżce, aby połączyć się finalnie z asfaltową, którą docieramy na parking.  Tam czeka na nas nasze auto.

Forteczna Góra 369 m n.p.m.

Jedziemy z Kudowy Zdroju do Twierdzy Kłodzko, gdzie zwiedzamy z przewodnikiem zarówno część podziemną (tunele przeciwminerskie) czyli gęstą sieć labiryntów jak i część naziemną odkrytą. Twierdza robi na nas ogromne wrażenie zarówno pod względem wielkości jak i różnych przemyślanych rozwiązań budowlanych. Sama twierdza powstała na miejscu warowni Czeskiej, która została zajęta przez wojsko austryjackie. To właśnie Austryjacy przebudowali i rozbudowali twierdzę. Następnie twierdza została zajęta przez Prusaków, którzy jeszcze dodatkowo ją rozbudowali i unowocześnili. I tak przechodziła jeszcze z rąk do rąk pomiędzy Austryjakami a Prusakami. W Polskie ręce twierdza trafiła dopiero po zakończeniu II Wojny Światowej. Z ciekawostek: to tutaj na twierdzy kręcony był ostatni odcinek „czterej pancerni i pies”. My robimy sobie zdjęcie na najwyższym dziedzińcu i miejscu ostatniej obrony noszącej nazwę Donjon w celu udokumentowania zdobycia tego „szczytu”. Jest to nasze kolejne podejście pod ten szczyt, gdyż poprzednie zakończyły się fiaskiem ze względu na to, iż Twierdza podczas naszego pobytu była już nieczynna dla zwiedzających.

Hyrlata 1103 m n.p.m.

Po zaparkowaniu auta na parkingu przy szlaku, gdzie już się znajdowało kilka aut, ruszamy szlakiem zielonym schodząc od razu w nieco błotnisty teren. Początkowo lekko w dół aby za chwilę przeprawić się po betonowych słupach elektrycznych położonych poziomo nad przepływającym bystro potokiem, niby jak po moście . Po chwili jeszcze jedna przeprawa przez potok, tym razem po kamieniach i wchodzimy na utwardzoną drogę gruntową, którą rozpoczyna się długie i męczące podejście. Miłosz wydaje się nie do zdarcia, zasuwa cały czas przodem i co jakiś czas tylko za nami czeka. Sylwia idzie jako druga i też rwie się do przodu ale co jakiś czas lituje się czy to nad Jaskiem czy nade mną i czeka za nami. Natomiast my Johnym noga, za nogą, kroczek za kroczkiem mało nie wyzioniemy ducha. Już nawet zaczynające się widoki nie dają nam satysfakcji. Przy ostatnim podejściu już tak jesteśmy umęczeni do granic możliwości, że postanawiamy schować nasze plecaki w krzakach pod liśćmi aby ostatnie podejście pod szczyt zrobić na lekko. Nie ukrywam, był to strzał w dziesiątkę i daliśmy radę. Na szczycie robimy pamiątkowe foto i szybki odwrót do auta. Powrót wszystkim dodał nam skrzydeł i powróciły humory, nie mniej i tak trzeba było bardzo uważać na stromych zejściach, pokrytych grubą warstwą liści. Po pokonaniu 9 kilometrów i 550m podejścia i tyle samo zejścia w prawie 3,5 godziny znaleźliśmy się z powrotem przy aucie. To ta właśnie góra dała nam najbardziej popalić i zniechęciła zwłaszcza chłopców, do zdobywania w dniu jutrzejszym ostatniego zaplanowanego szczytu. Cóż czasami tak jest. W drodze powrotnej staraliśmy się zatrzymać na jakieś jedzenie ale nawet w Cisnej nie znaleźliśmy miejsca, które szybko i smacznie mogło nam zaserwować jakieś dobre jedzonko. Po powrocie na kwaterę, mnie dopadły jakieś zimne dreszcze i Sylwia musiała mi zaaplikować lekarstwa przeciwgrypowe, które na szczęście przyniosły pozytywny efekt.

Stryb 1011 m n.p.m.

Wstajemy wcześniej i sprawniej niż wczoraj bo już o godzinie 7:00 jesteśmy na nogach. Śniadanie, kawka również przebiegają sprawnie i już o godzinie 8:00 siedzimy w samochodzie i ruszamy w stronę Cisnej na nasz pierwszy zaplanowany na dzisiaj szczyt. Do przejechania mamy nieco ponad 20 kilometrów co przy tych krętych drogach zajmuje nam około 30 minut. Mijamy po drodze miejscowość Cisna, z którą również mamy wór bardzo miłych wspomnień z naszego GSB. Po zaparkowaniu, od razu ruszamy, gdyż zaczynamy od dłuższej zaplanowanej na dzisiaj trasy. Początkowo idziemy asfaltową drogą, zielonym szlakiem około kilometra do rozejścia szlaków na Przełęczy nad Roztokami (801 m n.p.m.) gdzie obok niedużej wieży widokowej skręcamy w las na szlak czerwony z niebieskim i od razu trafiamy na strome podejście. Podejście ma ponad kilometr i kończy się dopiero po zdobyciu szczytu Rypi Wierch (1003 m n.p.m.). Dalsza droga już przebiega malowniczo po grzbietach szczytów Sinkowa 995 m n.p.m. i Manewa. Widoki z tej trasy, głównie na otwartą przestrzeń na południe a więc na stronę Słowacką zapierają dech w naszych zmęczonych piersiach. Wysiłek jaki podjęliśmy został  nam po wielokroć wynagrodzony. Ciepły powiew wiatru niósł ze sobą zapach wyschniętych bukowych liści. Po dotarciu do tabliczki wskazującej miejsce lokalizacji szczytu Stryb robimy tradycyjnie sobie zdjęcia oraz organizujemy przerwę na popasik. Sylwii przygotowuje pyszne kanapeczki z konserwą turystyczną i żółtą papryką a ja w tym czasie rozstawiam kuchenkę i gotuję wodę aby następnie przygotować gorącą herbatkę owocową. Najedzeni i wypoczęci ruszamy niebawem w drogę powrotną, gdyż przed nami dzisiaj jeszcze jeden szczyt do zdobycia. Droga powrotna już dużo łatwiejsza nie jest już tak męcząca dlatego korzystamy i wchodzimy na wieżę widokową znajdująca się na Przełęczy nad Roztokami. Po dojściu do auta podjeżdżamy 2 kilometry na kolejny parking aby ruszyć na szczyt Hyrlata.

Magura Stuposiańska 1016 m n.p.m.

Po zdobyciu Dwernik Kamień wskakujemy do auta i około godziny 11:30 ruszamy na kolejny zaplanowany na dzisiaj szczyt – Magura Stuposiańska. Do przejechania mamy około 15 km, a więc  na szczęście bez dłuższego siedzenia w samochodzie. Wracamy w kierunku Brzegów Górnych i dalej jedziemy w kierunku Ustrzyk Górnych. Podczas przejazdu po naszej lewej stronie tym razem majestatycznie wznosi się Połonina Caryńska, natomiast po prawej, pnie się ku niebu Mała i Wielka Rawka. O tej godzinie parking na początku szlaku pod Bacówką PTTK pod Małą Rawką jest pełny po brzegi. Całe szczęście, że nie zostajemy tutaj, gdyż po pierwsze mielibyśmy problem ze znalezieniem wolnego miejsca do zaparkowania, a po drugie szlak na szczyty byłby pełny ludzi, czyli tak jak nie lubimy. Dalej mijamy z sentymentem skręt na Wołosate, gdzie zaczyna się GSB. Przejeżdżamy przez centrum Ustrzyk Górnych ze sklepikami i straganami, w których robiliśmy zakupy, restauracje w których jedliśmy oraz pole namiotowe, z którego korzystaliśmy podczas naszej wyprawy na GSB sprzed prawie półtora roku. Samochód zostawiamy 5 km dalej w miejscu gdzie szlak przecina drogę i po szybkim przygotowaniu plecaków o godzinie 11:52 ruszyliśmy na niebieski szlak  prowadzący do samego szczytu. Początkowo szlak prowadził przez krzaki i podmokły teren, aby w końcu ruszyć ku szczytowi pod górę. Warunki w zasadzie inwentyczne jak na Dwerniku czyli ładna słoneczna pogoda z morzem mgieł w dolinach i obniżeniach terenu, a cała droga prowadziła przez bukowy las z grubym dywanem szeleszczących pod butami liści. Droga wiedzie w zasadzie cały czas pod górę z chwilowymi wypłaszczeniami finalnie pozwalając pokonać 550 metrów przewyższenia. Po drodze oczywiście robimy krótkie przerwy i jedną dłuższa już na samym szczycie, gdzie robimy obowiązkowo pamiątkowe zdjęcia. Cała trasa na szczyt i z powrotem z przerwami zajmuje nam 3,5 godziny bo przy samochodzie jesteśmy już o 15:25po pokonaniu 9,6km. Po dotarciu do auta pakujemy do niego plecaki i jeszcze rozciągamy mięśnie nóg na mostku nad rzeczką Wołosaty, znajdującym się przy parkingu a następnie wracamy w stronę Ustrzyk Górnych. Po drodze szukamy w internecie miejsca na zjedzenie obiadu z chłopcami. Niestety w związku z zakończeniem sezonu okazuje się, że większość miejsc jest zamknięta. Stojąc w centrum i zastanawiając się co dalej, zauważamy reklamę Pizzerii w Górach mieszczącej się w Wołosate. Ruszamy w tym kierunku i po kilku minutach siedzimy w dużej sali Pizzerii gdzie zamawiamy dwie pizze i jako przystawkę fasolkę po bretońsku oraz dla Sylwii grzane winko.  Po jedzonku udajemy się w kierunku naszego noclegu w „Przystanek Smerek” ale robiąc jeszcze po drodze zakupy spożywcze w sklepie w miejscowości Wetlina. Ponadto kupujemy od górala w budce oscypki oraz w hangarze 4F kurtki dla chłopców. Wieczór spędzamy na odpoczynku i regeneracji sił przed jutrzejszym dniem, który zadaje się być prawdziwym wyzwaniem.

Dwernik Kamień 1004 m n.p.m.

Wstajemy o 7:30, szybkie ogarnięcie się najlepsze jakie może być w warunkach schroniskowych (śpimy w Przystanek Smerek) i już o 8:00 siadamy z chłopcami do śniadania. Na śniadanie kanepczki do wyboru do koloru, jak kto lubi, jedne z serem inne z wędliną, a jeszcze inne z nutellą, wszystkie przygotowane przez Sylwię. My do śniadania zapijamy się świeżutko zmieloną i zaparzoną kawką przygotowaną przeze mnie, a chłopcy herbatą. O 8:30 siedzimy już w aucie i ruszamy w kierunku Ustrzyk Górnych. Droga jak przystało na Bieszczady kręta ale i bardzo malownicza, uroku dodaje słońce wydobywające resztki kolorów z tych liści na drzewie, które jeszcze nie zdążyły spaść. Po lewej naszej stronie majestatycznie góruje nad całą okolicą Połonina Wetlińska z widoczną wyraźnie przy dzisiejszej pięknej, słonecznej pogodzie Chatką Puchatka (Schroniskiem/Schronem turystyczny). Natomiast niższe partie i dolinki niemal zalane są morzem tajemniczej mgły, która jak się później okazuje, utrzymuje się przez cały dzień. Zjawisko to jest bardzo ciekawe zwłaszcza, że będąc w zasięgu mgły, temperatura powietrza bardzo spada, nawet poniżej zera, a podczas zdobywania wysokości powietrze jest coraz cieplejsze. My mijając kolejne widoki skręcamy w miejscowości Brzegi Górne, która przecina szlak czerwony  pomiędzy Połoniną Wetlińska a Połoniną Caryńska i po około 5 kilometrach zatrzymujemy się na małym parkingu. Z niego to właśnie ruszamy na nasz pierwszy dzisiejszy szczyt. Na parkingu znajduje się już kilka aut w tym jedno przy wiatce, w której pali się już ognisko a przy którym grzeje się gość, który jak się okazuje spał w aucie. Od razu przypominają się nam nasze niezapomniane czelendże sprzed czterech lat. Na szczyt Dwernika Kamień ruszamy szlakiem czerwonym, który od razu z wyjścia z parkingu zaczyna powoli piąć się do góry, niezbyt ostro ale równo, cały czas przez lasy Bukowe aby finalnie osiągnąć ponad 400 metrów przewyższeń.  Ścieżka prowadząca na szczyt, jest na całym odcinku zalana brązowymi liśćmi, których szeleszczenie towarzyszy nam do samej góry. Ostatnie 200m przed szczytem dostarcza nam zapierających w piersiach widoków, gdyż szlak tutaj przebiega po grzbiecie szczytu, gdzie z jednej strony znajduje się stroma przepaść otwierająca przed nami piękne widoki na Połoninę Wetlińską, tym razem od drugiej strony. Tutaj również znajdujemy tablice pamiątkowe umieszczone przez przyjaciół z sentencjami poświęconymi ludziom wiązanymi z tymi górami. Dla Miłosza sam szczyt niesie również wartość naukową, zgodną z jego kierunkiem kształcenia, gdyż na samym szczycie znajduje się punkt poziomej osnowy geodezyjnej, określającej dokładną lokalizację szczytu góry Dwernik Kamień. Robimy sobie kilka pamiątkowych zdjęć, zasiadamy do drugiego śniadania i tak pozytywnie naładowani ruszamy do auta. Droga powrotna już dużo łatwiejsza, bo w dół ale i tak trzeba uważać bo pod grubym dywanem liści potrafią zaskoczyć luźne kamienie, tak więc kijki okazują się nieodzownym pomocnikiem. Sylwia niestety nie ma swoich kijków bo ich nie uznaje, ale na szczęście Miłosz przychodzi jej z pomocą i odstępuje jej jeden ze swoich. Jestem z niego niezmiernie dumny, gdyż robi to sam z siebie. Przy aucie jesteśmy o 11:23, gdzie robimy jeszcze ostatnie fotki i ruszamy dalej.

Rysy #2

Wstaliśmy już o 5:00, szybkie umycie się i wskakujemy do auta. Chłopcy w aucie śpią dalej. Na szlaku meldujemy się o 6:50 i jest to dobry czas. Pozostawienie samochodu przy drodze na początku szlaku jest płatne 15 Euro (w internecie ludzie pisali, że będzie kosztować 10 Euro a więc podrożało). Tym razem mała zmiana planów i nie ruszamy czerwonym szlakiem jak ostatnio tylko niebieskim, który łączy się z czerwonym przy schronisku Popradskie Pleso. Dalej szlak biegnie już bez zmian w stosunku do ostatniego naszego przejścia. Chłopcy są zmotywowali i nastawienie pozytywnie, a my jesteśmy w szczycie formy po ostatnich rozchodzeniach i dodatkowo jednodniowym odpoczynku. Pierwsza połowa trasy do Schroniska i połączenia z czerwonym szlakiem mija nam dosyć sprawnie oraz szybko bez większego zmęczenia. Jest jeszcze dość chłodno i nie męczymy się. Druga połowa w skałach jest równie lekka i oprócz sztucznych ułatwień w newralgicznych miejscach, gdzie największe problemy ma Miłosz mija ogólnie nam dosyć szybko. Miłosz pomimo lęków przy stromych ekspozycjach w dół, przezwycięża je przy naszym wsparciu i dalej do Schroniska pod Rysami docieramy już równie sprawnie. Po drodze mijamy słowackich Szerpów czyli Nosicieli, którzy wzbudzają w nas podziw. W Schronisku robimy dłuższy postój z jedzeniem i zakupem dla chłopców pamiątkowych odznak ze schroniska a dla nas dzwoneczków, które od razu przypinamy do plecaków. Dzięki temu idąc wydajemy miłe dźwięki niczym górskie owieczki. Atak szczytowy od Schroniska już idzie troszkę ciężej, głównie z uwagi na pojawiające się zmęczenie. Dodatkowo od strony Słowackiej nadciągają chmury, które przesłaniają nam widoki na tą stronę od podejścia. Ja odbieram to jako dobrą sytuację, gdyż Miłosz nie będzie widział przewyższeń podczas ostatnich metrów pod szczyt. Ludzi jest sporo i idąc za tłumem idziemy w złym kierunku czyli na trzeci wierzchołek Rysów. Na szczęście orientujemy się i szybko zawracamy na główne podejście. Ostatnie metry pod polskim szczytem od strony słowackiej są wymagające ale dajemy radę o po 6 godzinach czyli o 12:50 zasiadamy do pamiątkowego zdjęcia na szczycie najwyższego polskiego szczytu. Spędzamy chwilę próbując się napalać naszym zwycięstwem ale duża ilość ludzi i możliwość zmiany pogody, które zwiastują napływające chmury każe nam robić odwrót. Miłosz na szczycie zwraca z entuzjazmem uwagę, że widać Morskie Oko i Czarny Staw po polskiej stronie. Sylwia z Jaśkiem schodzą szybciej, a my z Miłoszem asekuracyjnie i bezpieczniej. Po pokonaniu stromego zejścia, idziemy już dalej do Schroniska wspólnie. W Schronisku zamawiamy zupy: kwaśnicę i czesnakową oraz piwo ale tylko dla dorosłej części (a co należy się nawadniać). Zejście już jest bardziej męczące głównie ze względu na utrzymującą się wysoką już temperaturę i słońce. Dłuży się nam i pomimo odpoczynków idzie się coraz gorzej. Do samochodu wsiadamy o 17:15 i chłopcy od razu zasypiają. Po dojechaniu do apartamentów, czyli po półtorej godzinie, zostawiamy ich dalej śpiących w pokojach, a my jedziemy jeszcze po zakupy do Biedronki do Zakopanego. Po powrocie chłopcy nadal śpią więc sami jemy rosołek.

Strona 1 z 18

Oparte na WordPress & Theme by Anders Norén