Teraz już jesteśmy pewni, że to ostatni szczyt w dniu dzisiejszym, a walka z czasem zanim zrobi się ciemno dodaje tylko smaczku przygody. Jest to nasz 31 szczyt w ramach Korony Sudetów Polskich a więc ostatni do zdobycia odznaki. Z mapy wynikało, że jeżeli będziemy chcieli dostać się na szczyt od strony Polski to czeka nas dłuższa wędrówka przez pole, bez żadnej drogi. Ze względu na duże opady śniegu w ciągu ostatnich dwóch dni postanawiamy podjechać od strony czeskiej, gdzie na szczyt idzie się wzdłuż granicy a więc jest szansa chociaż na jakąś ścieżkę. Pomimo, że dojazd do miejsca pozostawienia samochodu od strony Czech jest dłuższy to i tak zrekompensuje nam czas pokonywanej drogi pieszo. Drogi w Czechach zasypane w równym stopniu jak w Polsce, chociaż po drugiej stronie granicy mam wrażenie, że drogi drugorzędne i boczne od nich, są lepiej odśnieżone. A może tam inaczej pada śnieg? 🙂 Nie mniej chcąc podjechać jak najbliżej początku naszego startu orientujemy się, że będziemy musieli zostawić auto po środku drogi, która nie jest może zbyt często uczęszczana ale nie wiemy, jak długo nas nie będzie. Dlatego postanawiamy wycofać się do najbliższych zabudowań, bo na zawrócenie nie ma szans. Oczywiście chwila nieuwagi i auto zjeżdża nam z drogi. Na szczęście nie zakopujemy się mocno i szybko udaje się wybrnąć z opresji. Teraz jadę już ostrożniej, nie myślę już, że zaczyna się ściemniać. Jak znów się zakopiemy to zmarnujemy więcej czasu na wyjechanie niż na wolną jazdę. Podjeżdżamy pod zabudowania, w których pali się światło, nie ma opcji zaparkowania w innym miejscu niż na wjeździe w bramę podwórka, dlatego Sylwia idzie się zapytać o zgodę. W domu znajduje się chyba tylko starsza osoba gdyż widać migający i grający głośno telewizor i brak jest rekacji na pukanie do drzwi. Zostawiamy auto w sposób najmniej utrudniający wyjazd z posesji i ruszamy w drogę. Z pośpiechu zapominam o włączeniu zapisu przebiegu trasy ale przeszliśmy dopiero około 100m a więc nie jest za późno. Wyprawa mimo, że nie jest długa to jest męcząca. Idziemy wzdłuż słupków granicznych ale nie ma żadnej ścieżki i idzie się miedzą, ześlizgując się to na jedną to na drugą stronę. Do tego kopny śnieg, bo przecież nikt od co najmniej dwóch dni tędy nie szedł. Dochodzimy w końcu do terenu lekko zadrzewionego, gdzie zgonie z opisem na jednym z forów, znajdujemy tabliczkę informującą o najwyższym szczycie Przedgórza Paczkowskiego czyli szczycie góry Kalwaria o wysokości 385m n.p.m. Powrót już w zmroku ale po naszych śladach a więc jest dużo łatwiej i szybciej bo przynajmniej wiemy gdzie już nie stawiać stóp :). Wskakujemy do samochodu i ukontentowani wracamy do domku. Nawet nie chcę myśleć co byśmy czuli, gdybyśmy nasz błąd zdobycia nie tej Kalwarii odkryli dopiero po powrocie do Płocka.