Po zaparkowaniu auta na parkingu przy szlaku, gdzie już się znajdowało kilka aut, ruszamy szlakiem zielonym schodząc od razu w nieco błotnisty teren. Początkowo lekko w dół aby za chwilę przeprawić się po betonowych słupach elektrycznych położonych poziomo nad przepływającym bystro potokiem, niby jak po moście . Po chwili jeszcze jedna przeprawa przez potok, tym razem po kamieniach i wchodzimy na utwardzoną drogę gruntową, którą rozpoczyna się długie i męczące podejście. Miłosz wydaje się nie do zdarcia, zasuwa cały czas przodem i co jakiś czas tylko za nami czeka. Sylwia idzie jako druga i też rwie się do przodu ale co jakiś czas lituje się czy to nad Jaskiem czy nade mną i czeka za nami. Natomiast my Johnym noga, za nogą, kroczek za kroczkiem mało nie wyzioniemy ducha. Już nawet zaczynające się widoki nie dają nam satysfakcji. Przy ostatnim podejściu już tak jesteśmy umęczeni do granic możliwości, że postanawiamy schować nasze plecaki w krzakach pod liśćmi aby ostatnie podejście pod szczyt zrobić na lekko. Nie ukrywam, był to strzał w dziesiątkę i daliśmy radę. Na szczycie robimy pamiątkowe foto i szybki odwrót do auta. Powrót wszystkim dodał nam skrzydeł i powróciły humory, nie mniej i tak trzeba było bardzo uważać na stromych zejściach, pokrytych grubą warstwą liści. Po pokonaniu 9 kilometrów i 550m podejścia i tyle samo zejścia w prawie 3,5 godziny znaleźliśmy się z powrotem przy aucie. To ta właśnie góra dała nam najbardziej popalić i zniechęciła zwłaszcza chłopców, do zdobywania w dniu jutrzejszym ostatniego zaplanowanego szczytu. Cóż czasami tak jest. W drodze powrotnej staraliśmy się zatrzymać na jakieś jedzenie ale nawet w Cisnej nie znaleźliśmy miejsca, które szybko i smacznie mogło nam zaserwować jakieś dobre jedzonko. Po powrocie na kwaterę, mnie dopadły jakieś zimne dreszcze i Sylwia musiała mi zaaplikować lekarstwa przeciwgrypowe, które na szczęście przyniosły pozytywny efekt.