Niby szybka góra, niby Beskid Niski a ciężko było bardzo. Głownie ze względu na bardzo strome podejście ale również pogoda nas nie rozpieszczała bo padał deszcz. Do tego bardzo strome podejście w mokrej skale i błocie, sam nie wiem czy było gorsze na podejściu czy na zejściu.
Bardzo miłe podejście z momentami bardziej stromymi ale szlak, którym szliśmy bardzo przyjemny. Pomimo, że od poprzedniego szczytu – Wysokiej dzieli go odległość ok. 15 km to niestety trzeba było dojechać drogą dookoła ponad 60 km. Może kiedyś zrobimy tą trasę szczytami.
Pieniny … to mówi wszystko! Góry tak piękne jak Tatry, albo piękniejsze a do tego mniej turystów zwłaszcza tych z przypadku. Mieliśmy ruszyć z miejscowości Jaworki, ale bliżej do szlaku było z parkingu pod szlakiem, dlatego też to właśnie tam zostawiliśmy auto. Prosto z parkingu weszliśmy do Wąwozu Homole i pomimo deszczowej pogody urzekliśmy się jego pięknem. Wąwóz jest malowniczo wyżłobionym kanionem w skale przez potok Kamionka na długości niecałego kilometra. Szlag poprowadzony jest na przemian po obu stronach rzeczki z przeprawami mostowymi nad jej nurtem. Po jest dosyć wczesna to i na szczęście ludzi jest bardzo mało i idzie się w ciszy napałając się dźwiękami natury. Natura również czuje ciszę i spokój i wychodzi nam na spotkanie. Mamy okazję a w zasadzie to dzięki Sylwii, która zauważa przy drodze nieporadnie wdrapującą się salamandrę. Nie ingerując i nie stresują oglądamy jej zmagania z pewnej odległości. Cóż za cudowne uczucie, ostatni raz widziałem salamandrę w jej naturalnym środowisku ostatni raz mając chyba około 8 lat i będąc z rodzicami na wczasach w górach. Przechodząc kolejny raz nad potokiem Kamionka odbijamy na Polanę pod Wysoką i którą docieramy pod las, który ze względu na niski pułap chmur wydaje się być cały spowity mgłą. W lesie zaczyna się już bardziej strome podejście, które wymaga od nas częstszych odpoczynków. Przy rozstaju Pod Wysoką odbijamy w lewo i lasem ale już po skałach zaczynamy jeszcze bardziej strome podejście. Wilgotność w powietrzu jest duża a skały bardzo śliskie dlatego musimy bardzo uważać aby nie złapać przez pośpiech niepotrzebnej kontuzji. Na szczęście udaje się cało i sprawnie, zwłaszcza ostatni bardzo stromy odcinek podejść bezpiecznie i cieszyć się osiągnięciem szczytu i tylko tym bo cały szczyt spowijają chmury i nie ma żadnych widoków. Robimy pomimo wszystko pamiątkowe zdjęcie oraz wbijamy stempelek do naszych książeczek. Powrót odbywa dokładnie tą samą drogą a my z tęsknotą w sercu wiemy, że wrócimy tu kiedyś z chłopcami i może wówczas uda nam się nacieszyć oczy widokami.
W dniu 15 października 2020 roku zdobyliśmy kolejny szczyt w ramach KGP. Turbacz to najwyższy szczyt Gorców, znajdujący się w centralnym punkcie pasma o wysokości 1310 m n.p.m. Sam wierzchołek Turbacza znajduje się poza Gorczańskim Parkiem Narodowym, którego granica przebiega po wschodniej oraz po północnej stronie szczytu. Zanim wybraliśmy się na szlak koniecznie musieliśmy się ogrzać i dosprzętowić. Wyprawa na Babią Górę tego samego dnia dała nam się mocno we znaki. Patryk przemoczył obie pary butów, które miał na cały wyjazd i zmuszony był zakupić nowe. Dlatego poszukałam po trasie sklepu sportowego w Nowym Targu i udaliśmy się na zakupy, które okazały się owocne, Patryk kupił buty Samolona, polar i spodnie Milo oraz kupiliśmy po parze skarpet z wełny merino. Po zaparkowaniu auta przy szlaku, ruszyliśmy zielonym szlakiem z okolic Nowego Targu, osiedle Oleksówka o godz. 14:26. Początkowo zeszliśmy trochę ze szlaku trafiając w ślepy zaułek i niestety musieliśmy się zawrócić aby dotrzeć do właściwej drogi. Dalej już nie błądziliśmy i najpierw przeszliśmy małym mostkiem przez rzeczkę, aby za chwilę podążać stromą drogą po kamieniach, wówczas wydawało się nam to męczące, ale jak się okazało najgorsze było jeszcze przed nami. Pogoda była pochmurna, a wszędzie dookoła mokro. Kamienista droga po wyjściu z lasu zmieniła się na błotnistą breję z koleinami po ciężkim sprzęcie, zapewne leśników. Ach te piękne, nowe buty Patryka. Ileż można się męczyć, aby ich nie ubrudzić. Skakał, omijał kałuże o mało się nie poślizgnął kilka razy aż w pewnym momencie nie wierzyłam kiedy moim oczom ukazał się widok sceny świadomego i celowego działania polegającego na wchodzeniu w błoto przez Patryka nowiutkimi Salomonami z czystą premedytacją. Po wszystkim nastąpiła ulga i swoboda w zdobywaniu góry Turbacz w tak niekomfortowych błotnych warunkach. Nowe, stare buty załatwiły sprawne zdobywanie kolejnych kilometrów. W końcu doszliśmy do rozwidlenia na Hali Bukowina Waksmundzka, gdzie szlaki zielony, czarny i niebieski połączyły się. Po drodze pogoda zaczęła się poprawiać, nawet słońce zaszczyciło nas swoją obecnością, w przesłonach którego udało nam się zrobić przepiękne pamiątkowe zdjęcia. Widok był cudownie uroczy. Wychodzące słońce spowodowało podniesienie się temperatury powyżej zera przez co roztapiał się zalegajączy lód i śnieg, również ten na drzewach i gałęziach. W tych okolicznościach doszliśmy do Schroniska PTTK na Turbaczu położonego pod szczytem, na wysokości 1283 m. Schronisko wyłoniło się spomiędzy drzew urzekając nas swoim monumentalnym, pięknym kamiennym budynkiem o dwóch prostopadłych skrzydłach z arkadowym wejściem i strzelistym dachem z mansardami, krytym gontem (budynek jest ogromny i posiada ponad 100 miejsc noclegowych). Uroczyste otwarcie Schroniska odbyło się w 1958 roku (projekt: Anna Górska). Sam szczyt Turbacza znajduje się niecałe 5 minut drogi od schroniska. Zatem podążyliśmy bezpośrednio na szczyt czerwonym szlakiem. Po drodze świat zwariował, topniejące sople umieszczone nad naszymi głowami w wyniku dodatniej temperatury zaczęły odrywać się i spadać raz przed nami a raz za nami. Tacy jesteśmy przezorni, a kasków nie zabraliśmy 🙂 zrobiło się całkiem niebezpiecznie. Na szczycie szybkie zdjęcie i w drodze powrotnej przybijamy w schronisku pieczątki do naszych książeczek. Z uwagi na panującą w tym czasie pandemię, schronisko było nieczynne dla turystów. Warto zauważyć, że sam szczyt Turbacz jest mało popularny turystycznie w odróżnieniu od schroniska PTTK. Przed schroniskiem znajduje się największy w Gorcach węzeł szlaków turystycznych. Z tarasu przed wejściem roztacza się rozległa panorama Pienin i Tatr ponad wzniesieniami Pogórza Spisko-Gubałowskiego – od Tatr Bielskich z Hawraniem przez Tatry Wysokie z Łomnicą, Gerlachem, Wysoką i Świnicą po Tatry Zachodnie z Kasprowym Wierchem, Bystrą i Banówką. Przez szczyt przebiega Główny Szlak Beskidzki. Wyprawa okazała się owocna, bo po 4:15 h przebyliśmy 13,4 km drogi w obie strony osiągając 608 m przewyższeń. Na parkingu byliśmy o godz. 18:42. W nagrodę za osiągnięcia dnia: Babia Góra i Turbacz, udaliśmy się na pyszną pizzę do Nowego Targu. Ach.. cóż to była za górska przygoda.
wejście I – 15 października 2020 Sylwia i Patryk wejście II – 4 lipca 2021 Sylwia, Kuba i Jasiek wejście III – 9 lipca 2021 Patryk i Miłosz wejście IV – 31 grudnia 2021 Sylwia i Patryk Wejście V – 2 listopada 2023 Sylwia i Patryk
Babia Góra to jest zdecydowanie góra przez duże G (jej inna nazwa to Diablak). Króluje wysokością ponad innymi okolicznymi wierzchołkami i jest bardzo kapryśna oraz nieprzewidywalna pogodowo. W Koronie Gór Polski, pod względem wysokości znajduje się zaraz za Rysami. W końcu i nam przyszło się z nią zmierzyć. Początkowo nic nie zapowiadało naszych przyszłych kłopotów … ale po kolei. Podjechaliśmy na parking w Przełęczy Krowiarki. Samochodów w tym czasie i o tej porze było do policzenia na palcach jednej ręki. Przed nami na szlak ruszył samotny mężczyzna. My udaliśmy się do Informacji Turystycznej gdzie kupiliśmy bilety wstępu do Babiogórskiego Parku Narodowego oraz pamiątki. Warunki na Przełęczy były dobre, określiłbym je jako jesienne, temperatura około 8 stopni. Ruszyliśmy czerwonym szlakiem ku pierwszemu szczytowi czyli Sokolicy (1367 m n.p.m.). Wraz ze zdobywaniem wysokości zaczęło robić się coraz chłodniej, a pojawiające się od początku kałuże zaczęły zmieniać się kupki śnieżno-lodowe. Sytuacja zmieniła się znacznie po wyjściu szlaku z poziomu lasu w teren kosodrzewiny, gdzie momentalnie zrobiło się biało od leżącego śniegu. Właśnie w tym momencie zaczęliśmy sięgać z plecaków ciepłe ubrania i zakładać je na siebie. Zauważyliśmy również pojawiające się ciemne chmury, które nie są zwiastunem ładnej pogody. Nie pomyliliśmy się w tym zakresie, chwilę później nastąpił opad w postaci gęstego, drobnego śniegu. Po wyjściu z kosodrzewin dodatkowo wzmógł się silny wiatr, który spowodował, że śnieg zacinał od boku, a nie padał z góry. Spowodowało to nie tylko dodatkowe obniżenie temperatury odczuwalnej ale również ograniczyło widoczność do około 20m. Było to dla nas o tyle nieprzyjemne, że szlak po „wyjściu” na otwarty skalisty teren nie porośnięty roślinnością oznakowany jest poprzez rozstawione tyczki (latem namalowane znaki są na kamieniach pod nogami). Teraz padający śnieg ograniczał widoczność w ten sposób, że stojąc przy jednaj tycze nie widzieliśmy drugiej i nie wiedzieliśmy w jakim kierunku dokładnie mamy podążać. Na szczęście mężczyzna, który ruszył z parkingu przed nami był na tyle niedaleko, że wciąż były widoczne jego ślady w śniegu. Podążając jego śladami, osłonięci od zacinającego śniegu przemierzaliśmy kolejne metry do momentu kiedy nagle zarwał się pode mną śnieg i prawa noga wpadła mi głęboko, po udo w szczelinę. Pierwsze co pomyślałem i odruchowo zrobiłem to utrzymałem pionową pozycję podpierając się kijkami aby nie doznać złamania. Po chwili jak ochłonąłem poruszałem stopą i upewniłem się, że wszystko jest ok zacząłem powoli wyciągać nogę. Na szczęście wszystko skończyło się dobrze i mogliśmy ruszyć dalej le co się spociłem to moje. Wolę nie myśleć co byśmy zrobili w przypadku urazu. Po przeanalizowaniu sytuacji okazało się, że faktycznie szliśmy po śladach ale nie stawiałem kroków dokładnie w miejsca śladów a mężczyzna idący przed nami zapewne miał takie same problemy z lokalizacją szlaku i zapewne podjął ryzyko podążania na azymut, poza szlakiem. Dalszą podróż już planowaliśmy rozsądniej i inaczej. Mianowicie stawaliśmy przy tyczce, odpalaliśmy mapę w telefonie i obraliśmy kierunek zgodnie ze szlakiem w kierunku kolejnej tyczki, która pojawiała się naszym oczom mniej więcej w połowie drogi pomiędzy tyczkami. W ten sposób doszliśmy na szczyt, gdzie wiało jeszcze mocniej o było bardzo nieprzyjemnie. Pomimo założonych wszystkich ciepłych rzeczy, byliśmy przemarznięci i wymęczeni dlatego nie rozsiadaliśmy się na szczycie i byliśmy cały czas w ruchu, aby nie wytracić resztek ciepła spod ubrań. Sylwia miała przemarznięte dłonie do tego stopnia, że zaczynała tracić w nich czucie. Kiedy usłyszałem o tym od razu, bez chwili zastanowienia oddałem jej swoje grube rękawiczki (sam zostając w cienkich), aby nie doszło do odmrożenia. Na samym szczycie nie było tłumów ale kilka osób tam przebywało, zapewne weszli od innej strony. Droga powrotna ze szczytu była już dużo łatwiejsza. Szliśmy po swoich śladach, ale i pogoda zaczęła się nieznacznie poprawiać. Na parkingu przy aucie przebraliśmy się w suche ubrania i od razu zrobiło się cieplej. Nie byliśmy dobrze przygotowani na takie warunki i zdaliśmy sobie z tego właśnie sprawę. Nasze ubrania to głównie bawełniane koszulki, kurtki nie oddychające spowodowały wystąpienie sytuacji, że spoceni na podejściu zatrzymaliśmy wilgoć przy ciele a silnie wiejący wiatr ze śniegiem powodował zamarzanie ubrań i dodatkowe wychładzanie nas. Poza tym moja druga para butów (wojskowe desantówki a NortFace po Skrzycznym nie wyschły) nie wytrzymała warunków i zapewne ze starości przepuszczała wilgoć. Dlatego skończyłem z mokrymi skarpetami (na szczęście wełnianymi) i wychłodzonymi stopami. Ostatecznie musieliśmy się dosprzętowić w odpowiednie ciuchy i pojechaliśmy na zakupy do sklepu sportowego w Nowym Targu, gdzie zrobiliśmy spore zakupy (ja buty Salomona, spodnie zielone Milo, polar Milo, skarpety z wełny merino).
Szybkie wejście na kolejny szczyt. Ruszyliśmy niebieskim szlakiem z Czernichowa. Pieczątki nie ma na szczycie więc idziemy do kościoła pod którym zaparkowaliśmy.
Szybkie wejście na kolejny szczyt. Ruszyliśmy niebieskim szlakiem z Czernichowa. Pieczątki nie ma na szczycie więc idziemy do kościoła, pod którym zaparkowaliśmy.
Na szczyt Czupel można podejść od kilku stron, my wybieramy najkrótszą w naszej ocenie trasę od miejscowości Czernichów. Na samym szczycie nie ma pieczątki dlatego parkujemy obok kościoła, w którym to wbijamy pieczątkę do naszych książeczek KGP i ruszamy na szczyt. W porównaniu ze Skrzycznym jest to spokojny spacerek w jesienne scenerii, który bardzo szybko mija podczas planów zdobycia kolejnych szczytów i zanim się obejrzeliśmy byliśmy już na szczycie i robiliśmy pamiątkowe zdjęcie do KGP. Zejście również szybkie i ruszamy na miejsce naszego noclegu czyli Królówka w Grzechyni gdzie po kolacji i odpoczynku odbywamy jeszcze wirtualny bieg na 2 km. Warunki na kwaterze, a przede wszystkim cena bardzo nam odpowiadają. Pokoik jest wyposażony co prawda w stare meble, ale niezniszczone (wygodne dwuosobowe łóżko, regał na rozłożenie naszych szpargałów oraz stolik z krzesłami) oraz łazienkę z prysznicem. Obok pokoju znajduje się bardzo dobrze wyposażona kuchnia.
Po kilku szczytach, a przede wszystkim po zdobyciu Rys nabieramy ogromnej ochoty na zwiększenie obrotów i przyspieszenie zdobywania KGP. Plan jest ambitny, ale realny, aby zdobyć jeszcze w tym roku. Oczywiście jest wiele niewiadomych, w zakresie wyposażenia, naszego planowania i przygotowania, ale podejmujemy swoje wyzwanie i ruszamy w pierwsze tourne po szczytach. Ruszamy po pracy. Jedziemy do Szczyrku, gdzie mamy pierwszy nocleg do którego dojeżdżamy późnym wieczorem. Rano szybkie przygotowanie, śniadanie i ruszamy. Początek naszego niebieskiego szlaku to jeszcze jesień i temperatura jest sprzyjająca na wędrówkę. Szlak biegnie wzdłuż wyciągu narciarskiego, który jest jeszcze nieczynny. Zdobywając kolejne metry wysokości zaczyna pojawiać się po trochy śnieg aby w pewnym momencie zmienić szlak i krajobraz w istnie zimowy. Powoduje to oprócz naszych zachwytów również znaczny spadek temperatury, a co raz silniejszy wiatr dodatkowo obniża temperaturę odczuwalną i musimy założyć na siebie kolejne warstwy ubrań. Nie zmienia to jednak, że jest bajkowo i pomimo przedzierania się przez co raz większe zaspy jesteśmy przeszczęśliwi. Po dotarciu w okolice szczytu na którym znajduje się Schronisko PTTK Skrzyczne ledwo jesteśmy w stanie je dostrzec z powodu bardzo gęstej mgły (albo raczej jest to niski pułap chmur) spowijającej szczyt. Zaplanowany piknik na szczycie nie miał by racji bytu gdyby nie to, że schronisko udostępnia dla turystów małe pomieszczenie kuchenne, gdzie można się ogrzać i przygotować ciepły posiłek. Na szczęście pomimo pandemii obostrzenia jeszcze nie są skrajnie niekorzystne dla nas. Po popasie i ogrzaniu się ruszamy bez ociągania w drogę powrotną, ponieważ na dzisiaj mamy jeszcze zaplanowany kolejny szczyt – Czupel.
Ostatnim szczytem tego dnia jak również podczas naszego wyjazdu był zaplanowany Lubomir. Pieczątkę zgodnie z informacją na stronie zdobyliśmy u sołtysa wsi Majdówki. Następnie ruszyliśmy na szlak zielony, gdyż jest on najszybszą drogą na szczyt. Trasa jednak mało uczęszczana, bo mało wydeptana i niestety przeoczyliśmy odbicie z polnej drogi szlaku. Nie chcieliśmy już tracić czasu na powroty do miejsca obicia szlaku więc poszliśmy przełajem, aby dojść do zielonego szlaku. Na szczęście podejście pomimo, że bardzo strome nie było mocno zalesione, więc nie musieliśmy się przedzierać. Dalej już byliśmy bardziej uważni i dotarliśmy na szczyt bez żadnych dodatkowych niespodzianek. Na szczycie wyłoniło się na piękne obserwatorium i wieża widokowa. Bardzo ubolewaliśmy, że obserwatorium było nieczynne, bo chętnie byśmy je zwiedzili. Nie spędzamy dużo czasu na samym szczycie, gdyż planujemy zjeść już coś na dole, a tutaj weszliśmy na lekko bez plecaków. Zejście nie sprawiło nam już żadnych niespodzianek i poszło sprawnie. Po dojściu do auta podjechaliśmy na najbliższy przystanek autobusowy i przygotowaliśmy sobie oscypki z żurawiną podgrzane nad palnikiem kuchenki. Po jedzonku ruszyliśmy w stronę domu żegnając łaskawe dla nas góry ale mam nadzieję, że nie na długo.
W drodze powrotnej po zdobyciu Rys i regeneracyjnym wypoczynku w hotelu w Nowym Targu postanawiamy w ramach rozchodzenia, aby nie było zakwasów zdobyć jeszcze dwa szczyty tak aby przy kolejnych szczytach nie musieć nadrabiać kilometrów wracając w te strony. Pierwszy z nich to Mogielica, która nie ma za dużo przewyższeń a i nie jest długa. Oczywiście pod warunkiem, że dojedzie się na parking wskazany przez innych. Jednak okazuje się, że to nie takie proste i nawigacja prowadzi nas zupełnie od niewłaściwej strony, czego niestety dowiadujemy się już później. Właśnie dlatego mamy nieco dalej i dłużej niż zaplanowaliśmy. Na szczęście pogoda i humory dopisują więc szybko udaje się nam znaleźć na szczycie. Na miejscu jest już kilka osób, a więc postanawiamy nie wydłużać naszego pobytu i zrobić sobie odpoczynek w ustronnym miejscu gdzieś na powrocie. Wybór pada na skąpaną w promieniach słońca łąkę gdzie rozpościera się fantastyczny widok na Tatry. Leżymy, odpoczywamy i napawamy się pięknymi widokami. Szczęśliwi po powrocie do auta jedziemy na kolejny szczyt – Lubomir.