Zmęczeni i zrezygnowani, po przejściu 12,5 km odcinka zdobycia Koruny, zdobyliśmy się na odwagę 😁 aby stawić czoła wyzwaniu i wejść na szczyt Ostaš w warunkach deszczowych. Do końca jednak nie byliśmy zdecydowani…🤷♀️Podjechaliśmy więc na parking w miejscowości Ostaš od strony Bukovic w celu rozważenia za i przeciw naszej wyprawie 😳. Godzina 15:30, a tu zaczęło się ściemniać, było mokro, a ludzie już schodzili 😩 Popatrzyliśmy na siebie i szybka akcja ~ plecaki zostają, kurtki przeciwdeszczowe na siebie i w drogę… wyprawę rozpoczęliśmy i zakończyliśmy szlakiem niebieskim, który okalał szczyt i wiódł na sam parking z powrotem. Podejście na Ostaš było dość łagodne na samym początku szlaku, ale za to jakie błotniste 😂 dalsza część drogi na szczyt okazała się skalną drogą do pewnego momentu 😂 czyli znów przeprawa przez błotko. Cała droga na szczyt to piękne, monumentalnie ułożone ręką natury, skały. Widoki niczym na Szczelińcu Wielkim, a to dlatego że Ostaš 701 m n.p.m. to góra znajdująca się w Górach Stołowych tylko, że po stronie czeskiej. Labirynty wprowadzają magiczną atmosferę tajemnic, które krok za krokiem chciałoby się je odkrywać. To małe skalne miasto zrobiło na nas tak ogromne wrażenie, że bawiliśmy się jak dzieci co chwilę fotografując cudne widoki. Nawet ciemności nam nie przeszkadzały, a to wszystko dzięki temu, że Patuś posiada iPhone 14 Pro i zdjęcia nocą wychodzą jakby były wykonywane w dzień. Ku naszemu zaskoczeniu wyprawa, która miała wynosić 40 min., trwała ponad godzinę. Takie są najlepsze 😉 droga powrotna do auta była bardzo niebezpieczna: duuużo błota, śliskie skały i brak puntu podparcia. Niemniej jednak osiągnęliśmy sukces dnia ~ zdobyliśmy Korunę i Ostaš. Sukces uwieńczyliśmy kolacją w czeskiej restauracji degustując tamtejsze potrawy. Mniam… 👌
Dzień pierwszy w Kudowie Zdroju. Wczoraj dojechaliśmy o 21:00 a po drodze zdobyliśmy Szczytną z Sudeckiego Włóczykija. Na dzisiaj plan 3 szczytów, ale odwlekamy nasze wyjście ze względu na mocno deszczową pogodę. Nie dość, że się nie chce to jeszcze świadomość zamoczenia ubrań, kiedy nie mamy na zmianę, mogłoby spowodować zmianę planów na kolejne dni. Dlatego zmieniamy plany i jedziemy do Kaplicy Czaszek, a później zobaczymy co będzie dalej. Pod kaplicą jesteśmy o godz. 10:45, a więc chwilkę się spóźniliśmy, bo wejścia odbywają się co 15 minut. Obchodzimy świątynie dookoła, ale cały czas pada, więc aby nie zmoknąć i nie przemarznąć chowamy się w samochodzie. Podchodzimy do kasy tuż przed 11:00 i kupujemy dwa bilety dla dorosłych po 12 zł. Po wejściu do kaplicy dowiadujemy się o historii jej powstania oraz cały szereg ciekawostek związanych z osobami, których szczątki znajdują się w kaplicy. Spotkanie prowadzone jest przez siostrę zakonną, której sposób opowiadania istotnych informacji jest bardzo nieciekawy i monotonny. Na szczęście spotkanie nie jest długie i dobrze, bo Sylwia czuje się bardzo przygnębiona tym miejscem i musi aż usiąść w kącie, aby złapać oddech, przede wszystkim myśli. Nie dziwi to gdyż ściany i sklepienie wnętrza kaplicy pokrywa ok. 3 tysięcy ciasno ułożonych czaszek i kości ludzkich, a dalsze 20-30 tysięcy szczątków leży ciasno ułożonych w krypcie pod podłoga kaplicy. Kości znajdujące się w krypcie należały do ofiar wojen oraz epidemii, które przetoczyły się przez okolicę głównie w XVIII wieku.
Po wyjściu z kaplicy zauważamy, że deszcz już się wypadał i przepogodziło się. Dlatego postanawiamy bezwłocznie ruszyć w kierunku pierwszego szczytu – Koruny. Nawigacja pokazuje, że dojazd zajmie nam 40 minut. Po drodze jednak zaczyna znów padać jednak jak szybko zaczęło tak i szybko przestało. Na miejscu nawigacja trochę się gubi i kieruje nas trasami nieprzejezdnymi. Po dwóch próbach, które zakończyły się wycofaniem (jedna z problemami z wyjazdem, a druga problemami z zawróceniem) postanawiamy zostawić auto 3,5 km od początku naszej trasy, przy posesji prywatnej. Aby nie robić problemu mieszkańcom, Sylwia puka do drzwi chałupki i pyta się czy możemy zostawić auto, właściciele zgadzają się bez problemu … a my ruszamy zielonym szlakiem ku czeskiej przygodzie 😄. Wiemy już na starcie, że zaplanowane zdobycie szczytu przez godzinę odbędzie się w czasie około trzy razy dłuższym, gdyż dystans też wydłużył się trzykrotnie. Szybko o tym zapominamy, bo już po 300 metrach naszym oczom zaczynają się pokazywać formacje skalne, które za chwilę przechodzą w przepiękny wąwóz. Miejsce jest tak magicznie piękne, że już nawet nie zwracamy uwagi na błoto pod nogami. Mało tego, nie przeszkadzają nam nawet przelotne opadziki deszczu. Jesteśmy zachwyceni tym miejscem i już nie żałujemy, że mamy nadłożone km drogi. Co chwile zatrzymujemy się podziwiać uformowane skały po jednej lub po drugie stronie, robimy dużo zdjęć, również sobie na tle tej pięknej, majestatycznej, ponadczasowej przyrody. Po około kilometrze wychodzimy z wąwozu i szlakiem podążamy skrajem lasu, aby po chwili dojść do asfaltowej drogi, którą podążamy następne dwa kilometry czyli do miejsca skąd mieliśmy ruszyć na szczyt. W tym miejscu szlak skręca w las i znów trasa staje się urokliwa, co chwilę skały zaczynają się wyłaniać spomiędzy drzew, aby w końcu zdominować krajobraz. Podejście nie jest ani ciężkie ani trudne i po drodze mijamy mnóstwo rodzin z małymi, szczęśliwymi dziećmi. Po drodze nie brakuje bliskiego kontaktu ze skałą. Momentami trzeba nawet się przeciskać pomiędzy masywnymi blokami, a innym razem podziwiać w niedużej odległości pięknie ukształtowane przez naturę konstrukcje skalne. Sam szczyt nie posiada tabliczki, gdyż najwyższe miejsce znajduje się na skałach, dlatego na mapie umowne miejsce znajduje się na ścieżce pod skałą. Nieopodal szczytu znajdują się punkty widokowe jednak niski pułap chmur nie pozwala nam nacieszyć się w pełni krajobrazem, gdyż widoczność jest mocno ograniczona. Podczas drogi powrotnej musieliśmy uważać na mokre kamienie, ale również na błoto pod liśćmi, poślizgnięcie mogłoby zakończyć nasze dalsze eskapady i to nawet na pół roku. Aby zyskać na czasie postanowiliśmy wrócić już troszkę inną drogą, czyli nie przez wąwóz. Zaoszczędzony czas pozwolił nam szybko przemieścić się na kolejny drugi i już ostatni w dniu dzisiejszym szczyt.
Spontaniczny wyjazd w góry na Sylwestra 2023 doszedł do skutku. Dwa dni temu zaczęliśmy rozmawiać, gdzie tu by się wybrać na Sylwestra, a było kilka propozycji. Liczyła się od początku tylko jedna – góry. Kiedy już wiedzieliśmy jaki obierzemy kierunek pozostał jeszcze jeden dylemat: w które? Ceny noclegów ze względu na okres Sylwestrowy poszybowały mocno w górę a zwłaszcza dla takich Gapciów co zdecydowały się w ostatniej chwili. Podzieliliśmy się więc poszukiwaniami: Sylwia szukała w okolicy Jeleniej Góry a ja w okolicach Kłodzka bo takie regiony ostatecznie wybraliśmy jako będące w naszym zainteresowaniu. Po raz pierwszy chyba, mnie udało się szybciej znaleźć lepszą ofertą, której Sylwia nie przebiła. Jedziemy do Kudowy-Słone za 402 zł (2 osoby, 3 noce – Pokoje Gościnne, Kudowa-Słone 62 link). Dzień przed pakowanie i ruszamy w piątek 29.XII. Wyjechaliśmy około 14:00 z Płocka. Po drodze dwa małe postoje na jedzenie w tym jedno tankowanie i na około godzinkę Sylwia mnie zmienia za kierownicą. Dojeżdżamy około 21:00 ale pod drodze odbijamy troszeczkę z naszej trasy bo czeka na nas pierwszy szczyt. I tutaj również zaskoczenie, gdyż podczas planowania szczytów w ramach Sudeckiego Włóczykija przed wyjazdem zorientowaliśmy się, że szczyt Radunia, który był na naszej liście od początku, ale ze względu na zamknięcie szlaku na szczyt w związku z ochroną przyrody, był przez nas odkładany. I właśnie planując Sylwia doczytała, że szczyt Radunia został zastąpiony przez Szczytną.
Samochód zostawiliśmy pod nieczynnym już o tej porze sklepem i ruszyliśmy asfaltową drogą, żółtym szlakiem za miasteczko, gdzie po przejściu około 150 metrów skręciliśmy w drogę szutrową. Tutaj już musieliśmy włączyć nasze czołówki, bo o godzinie 18:20 pod koniec grudnia panują już egipskie ciemności. Po przejściu łagodnym podejściem po około 350 metrów doszliśmy do lasu. Szum drzew, zapach lasu, opadniętych liści był ucztą dla naszych zmysłów. Pomimo, że jest to końcówka grudnia to pogoda była wczesnojesienna i 10 st. C. Droga przez las prowadziła nas początkowo płytkim wąwozem po grubej warstwie liści aby prawie pod szczytem zmienić się na krótkie lekko strome podejście a ostatnie metry do szczytu pokonaliśmy po grani, która zapewne w dzień pozwalała nacieszyć oczy widokami przedzierającymi się przez drzewa. Sam szczyt dobrze oznaczony tabliczką, przy której zrobiliśmy sobie kilka zdjęć w aurze nocy i ruszyliśmy w drogę powrotną. Ze szczytu schodziliśmy po śliskich skałach. Następnie błoto skrywające się pod liśćmi spowodowało wzmożoną czujność o nasze zdrowie. Niemniej jednak udało się nam zejść bezpiecznie. Cała droga od auta na szczyt wyniosła 1,4 km w jedną stronę i 180 metrów przewyższenia a więc przyjemny spacerek i rozprostowanie nóg oraz przewietrzenie głowy po trasie. Całość pokonaliśmy w godzinkę, w tym z postojami na robienie zdjęć. Po dojściu do auta ruszyliśmy dalej, bo od noclegu w Kudowie dzieliło nas jeszcze półtorej godziny.
wejście I – 15 października 2020 Sylwia i Patryk wejście II – 4 lipca 2021 Sylwia, Kuba i Jasiek wejście III – 9 lipca 2021 Patryk i Miłosz wejście IV – 31 grudnia 2021 Sylwia i Patryk Wejście V – 2 listopada 2023 Sylwia i Patryk
Nasz dzień zaczął się od szybkiego śniadanka i kawusi a to dla tego, że nie chcieliśmy absolutnie żadnej minuty marnować na siedzenie w pokoju bo … góry czekają. Chcieliśmy jak najwięcej czasu spędzić na szlaku, posiedzieć w schronisku, byle nie w pokoju. Nasz głód przygody głównie zaowocował naszą dość długa przerwą w wyprawach górskich. Do tego stopnia byliśmy wygłodniali, że wyjechaliśmy już 1 listopada aby móc następnego dnia ruszyć od samego rana. Podekscytowanie Sylwii było tym większe, że od tej strony jeszcze nie zdobywała Babiej Góry a znała dokładnie trasę z moich opowieści. Sam byłem nieco niespokojny gdyż nie mogłem się doczekać jej rekacji i tym bardziej czy spełni jej oczekiwania. Po zaparkowaniu auta i wykupieniu biletów wstępów a również drobnych pamiątek ruszyliśmy najpierw ku schronisku. Początek wędrówki to szeroka droga spacerowa z ławeczkami co jakiś czas. Idzie się szlakiem zielonym, który po niecałych dwóch kilometrach odbija w lewo a dzięki drewnianemu mostkowi dostajemy się suchą stopą na drugą stronę potoczku. Teraz szlak wiedzie już przygotowaną ścieżką, najpierw z wyrównaną sztucznie powierzchnią aby zaraz zacząć się wspinać mocniej pod górę gdzie ścieżka prowadzi równolegle do drogi leśnej ze sztucznymi umocnieniami w postaci kamiennych schodów. Podejście ma trochę ponad półtora kilometra i potrafi przy szybszym marszu już troszkę zmęczyć a na pewno trochę zmoczyć plecy. Po pokonaniu podejścia wychodzi się na polankę po przejściu, której widać już zabudowania Schroniska PTTK Markowe Szczawiny i budynków towarzyszących. W schronisku obowiązkowo zatrzymujemy się na krótki popasik i odpoczynek. Spędzamy miłe chwile, nacieszając się atmosferą tego sławnego schroniska. O tej godzinie jest jeszcze bardzo mało ludzi a więc atmosfera jest sprzyjająca do oddania się lekturze, z czego ochoczo korzystamy. Po niecałej godzinie jednak musimy się zbierać gdy szybko upływający czas nie jest naszym sprzymierzeńcem (o tej porze roku ciemno robi się już o 16:30). Ruszamy w dalszą drogę około godziny 10:30. Szlak od schroniska jest łączony żółty – ten którym my idziemy i niebieski, który prowadzi do Przełęczy Krowiarki. Po około 600 m szlaki rozdzielają się a żółty od razu zaczyna piąć się w górę, przez pierwsze 900 m lasem przecinając co chwilę małe cieki wodne. Po przejściu tego odcinka zaczyna się dopiero ogromna satysfakcja z wyboru tej trasy ponieważ dalsza droga biegnie już w skale bez lasu a co chwilę widoki zapierają dech w piersi. Trasa ta zwana jest również Percią Akademików i jest zaliczany do najtrudniejszej trasy na Babią Górę. Z uwagi na stopień trudności szlak wyposażony jest na tym odcinku w sztuczne ułatwienia w postaci klamr i łańcuchów. Trasa ze względów bezpieczeństwa jest jednokierunkowa a w okresie trudniejszych warunków zimowych jest zamykana dla turystów. Podczas podchodzenia w otwartym ternie odczuwamy co i rusz silniejsze podmuchu wiatru a idziemy od strony zawietrznej, strach pomyśleć co będzie u góry. Tuż pod szczytem gdy podmuchy wiatru zaczynają być już bardziej uciążliwe chowamy się za nawisem skalnym i docieplamy się poprzez dołożenie następnych warstw odzieży na siebie i ruszamy dalej. Po wejściu na szczyt wiatr uderza w nas z całą siłą. Zatyka dech w piersi utrudniając oddychanie, do tego potworny huk podmuchów uniemożliwia wręcz komunikację. Kaptur, który mam na głowie poprzez trzepotanie przesuwa mi czapkę na oczy i uderza w głowę jak z bicza tak mocno, że zaczynam obawiać się czy nie powypadają mi plomby z zębów :). Muszę uważać szczególnie na Sylwię bo jest bardzo dzielna ale nawet z plecakiem jest lżejsza o jakieś 50 kilo ode mnie a poruszanie się po luźnych kamieniach znajdujących się na szczycie staje się wręcz niebezpieczne. W takich warunkach wiemy, że musimy nasz czas na szczycie ograniczyć do niezbędnego minimum i po chwilce nacieszenia oczu piękną panoramą Beskidu jak i zrobieniu pamiątkowego zdjęcia ruszamy tym razem czerwonym szlakiem w drogę powrotną. Nasza trasa powrotna to kawałek GSB. Po zejściu z ruchomych kamieni na szczycie idziemy trzymając się za ręce w celu dodatkowej asekuracji (bo o kijkach w tych warunkach nie może być mowy) targani wiatrem jak dwójka pijaków czyli zygzakiem. Po kilku minutach wchodzimy w porastająca wokół szlaku czerwonego kosodrzewinę, która osłania nas od silnego wiatru dając bezpieczniejsze zejście oraz możliwość normalnej rozmowy bez przekrzykiwania wiatru. Im niżej tym spokojniej a tym samym i cieplej, pozbywamy się więc dodatkowych warstw. W bezpieczny już sposób docieramy do schroniska, gdzie zatrzymujemy się ponownie na odpoczynek i ciepły posiłek. Atmosfera nie jest już tak przyjemna jak rano, dużo ludzi, harmider i hałas a wiec bez z zbędnej zwłoki ruszamy dalej w stronę parkingu i auta. Na dole przy mostku urządzamy sobie sesję zdjęciową, która upamiętni nasze dzisiejsze zmagania. Szybko docieramy do samochodu, telefon do mamy, że nasza wycieczka pomimo skrajnie nieprzyjaznych warunków zakończyła się szczęśliwie i wracamy na kwaterę przebrać się i ruszamy na basen z sauną w Suchej Beskidzkiej ukoić umęczone ciała.
Długo oczekiwany, długo i skrupulatnie planowany, wymarzony wyjazd na Główny Szlak Beskidzki wreszcie doszedł do skutku. Spakowani, wrzuciliśmy bagaże do samochodu i ruszyliśmy. Po drodze przez Kielce bo umówiliśmy się na wspólne przejście z Duszkiem czyli Karolem. W Kielcach pojechaliśmy jeszcze na obiadek do chińskiej knajpy i nasz kolejny cel do Dukla, gdzie na stacji benzynowej ORLEN zostawiamy nasze auto jako koniec założonego do pokonania odcinka. Ze stacji odbiera nas umówiony wcześniej Łukasz Torma, który przewozi nas do Ustrzyk Górnych. Po drodze jedziemy przez Cisną, gdzie właśnie odbywa się koncert „Dobrego Starego Małżeństwa”. Na chwilę przystajemy ale zaraz ruszamy dalej bo nie chcemy Łukasza mocno angażować czasowo. W Ustrzykach wysiadamy na polu namiotowym PTTK nr 150, rozliczamy się z Łukaszem który wraca do rodziny a my znajdujemy troszkę miejsca na nasze dwa namioty. Po ich rozbiciu udajemy się do recepcji w celu rozliczenia się za pobyt i zjedzenia kolacji. Zgodnie z planem ruszamy kolejnego dnia od rana z Wołosatego aby zgodnie ze szlakiem wrócić na kolejną noc w to samo miejsce. Dzięki temu mamy mniej do niesienia pierwszego dnia gdyż namioty wraz z wyposażeniem pozostawiamy na biwaku.
W nocy, jak idziemy się już położyć do namiotów pojawia się piękna mgła od potoku płynącego obok pola.
Wstajemy rano, idziemy do recepcji na pyszną kawę i pączki oraz śniadanko. Na początek trasy ruszamy pieszo około godziny 9:00 i mamy do pokonania odcinek około 6 kilometrów. Ruszamy sprawnie całą trójką tj. Sylwia, Karol (tj. Dobry Duszek Głównego Szlaku Świętokrzyskiego) i ja. W centrum po zapytaniu o cenę podwózki do początku szlaku czerwonego słyszymy różne ceny, ale ogólnie o zgrozo wahają się one od 10 do 15 zł za osobę! Rezygnujemy z podwózki i przechodzimy przez ulicę aby obejrzeć lokalne stragany. Od razu rzucają się nam w oczy piękne kapelusze z napisem Bieszczady i emblematem głowy Rysia. Przymierzamy i już wiemy, że musimy je mieć a zakup właśnie przed rozpoczęciem naszej wędrówki będzie dobrym talizmanem i wspaniałą pamiątką. Ruszamy więc dalej drogą asfaltową, szlakiem niebieskim w naszych nowych kapeluszach w stronę Wołosatego, gdzie znajduje się początek naszego czerwonego szlaku GSB. Po drodze zatrzymują się różne busy w celu zaproponowania podwózki, ale decydujemy się za którymś razem dopiero, kiedy pada propozycja podwiezienia za 5 zł od osoby. Wysiadamy z busa przy słupku informującym o początku szlaku, czyli przy czerwonej kropce w celu uwiecznienia na filmiku wydarzenia – naszego startu GSB. Początkowo szlak przebiega po asfalcie do miejsca odbicia szlaku niebieskiego na Tarnicę i gdzie znajdują się budki Bieszczadzkiego Parku Narodowego, w których to nabywamy bilety wstępu i szybkim krokiem ruszamy dalej czerwonym szlakiem i asfaltem aby jak najszybciej uciec od gęstniejącego tłumu, chcącego udać się na Tarnicę. Po około 1,5 km szlak odbija z asfaltu i drogą szutrową przez początkowo zalesione tereny, udajemy się w kierunku Przełęczy Bukowskiej (1127 m n.p.m.). Trasa wynosi około 6 km i niecałe 400m podejść ale zaczynają się przepiękne widoki na oddalone szczyty i połoniny. Korzystamy, i co chwilę zatrzymujemy się aby uwiecznić to na zdjęciu lub filmiku. Dalej już nie ma cienia, a pogoda jest słoneczna, bezchmurna i bezwietrzna a temperatura szybko i nieznośnie rośnie. Z przełęczy piękna trasa z widokami zapierającymi dech w piersi na Halicz (1333 m n.p.m.) trochę ponad 2 km i 250 m przewyższeń. To tutaj robimy pierwszy dłuższy odpoczynek, popas i uzupełnieni wody w organiźmie. Dalej czeka nas 4 kilometrowy odcinek przez Kopę Bukowską (ok. 200 m w dół i 200 m w górę) do Przełęczy pod Tarnicą (1285 m n.p.m.) gdzie robimy krótki postój z uwagi na ogromne ilości ludzi i ten nieznośny w górach zgiełk i hałas przez nich wywołany. Z tego samego powodu nie decydujemy się na półkilometrowe podejście na samą Tarnicę i idziemy dalej w kierunku Szerokiego Wierchu (1268 m n.p.m.) z minimalnym przewyższeniem. Słoneczna bezwietrzna pogoda i wysokość dała nam się we znaki. Co najważniejsze, od tego miejsca do Ustrzyk mamy 6,5 km i to w zasadzie w cieniu i chłodzie drzew z 650 m zejścia. Po dojściu do centrum Ustrzyk uzupełniamy płyny w organiźmie piwem, a następnie udajemy się do restauracji Chata Bieszczadzkie Anioły gdzie zamawiamy wszyscy placki po zbójnicku ze śmietaną, które momentalnie znikają z talerza. Dalszy
odpoczynek przebiega już u nas, na polu namiotowym gdzie w głównym barze korzystając z gniazdek ładujemy swoje elektroniczne urządzenia. Poznajemy kilku ciekawych ludzi, z którymi rozmawiamy (m.in. motocyklistę z Łodzi). Dzisiaj kładziemy się wcześniej, ponieważ jutro musimy być wypoczęci a rano więcej czasu poświęcić na zwinięcie i spakowanie namiotów.
Wstajemy jak najszybciej aby sprawnie nie tracić czasu na zwijanie namiotów, które jeszcze trzeba troszkę podsuszyć od spodniej części. Niestety rano słońce nie jest jeszcze tak gorące i suszenie musi swoje potrwać. W tym czasie jemy śniadanko ale już kiełkuje nam pomysł aby iść tylko z jednym plecakiem na zmianę, a na drugi cięższy z rzeczami głównie obozowymi przetransportować do miejsca naszego kolejnego noclegu. Plan szybko wprowadzamy w życie i dzięki uprzejmości jednej z pań z recepcji udaje się to zorganizować. Jesteśmy bardzo zadowoleni, bo dzisiejszy dzień nie zapowiada się lekko. Temperatury mają być jeszcze wyższe niż wczoraj, a my mamy bardzo dużo podejść i większość szlaku wiodącego przez obie Połoniny jest wyeksponowana bez szans na najmniejszy cień. Z pola namiotowego ruszamy o 8:40 i mamy bardzo blisko do szlaku czerwonego, który przebiega przez Ustrzyki Górne i jeszcze w Ustrzykach przechodząc przez duży parking zaczynamy zdobywanie pierwszej z Połonin – Caryńskiej. Pierwsze podejście, na którym robimy wysokość, to odcinek 3 kilometrów z przewyższeniem troszkę ponad 400 m. Pomimo poranka wysoka temperatura już daje o sobie znać, na szczęście pierwszy odcinek przebiega jeszcze w cieniu drzew. Kolejny odcinek na najwyższy szczyt Połoniny Caryńskiej Kruhly Wierch 1297 m n.p.m. prowadzi na długości 3 km i podejścia 200 m już w pełnym słońcu. Temperatury są już na tyle wysokie, że nasze zapasy wody zaczynają się szybko kurczyć. Karolowi zaczyna coraz bardziej dokuczać ból w stopie po wcześniejszej kontuzji, który już wczoraj zaczął dawać znać o sobie. Przy zejściu ból jest już na tyle silny, że coraz bardziej kulejąc i klnąc pod nosem Karol podejmuje jedynie słuszną decyzję o rezygnacji z dalszej naszej wspólnej wędrówki. Schodzimy wspólnie do Brzegów Górnych, gdzie Karol szuka w internecie dogodnego połączenia do domu czyli do Kielc. Próbujemy go namówić aby nie wracał tylko został z nami do towarzystwa, w miejscach naszych noclegów a trasę, którą my pokonamy na nogach pokonałby jakimś dostępnym środkiem transportu. Chyba brak możliwości pokonania własnych słabości lub niezbyt interesujące nasze towarzystwo albo obie te rzeczy razem powodują zdecydowaną odmowę Karola i jego powrót. My z kolei, chcieliśmy uzupełnić wodę w łazience przy parkingu w Brzegach jednak odstraszył nas napis, że woda nie nadaje się do picia. Na parkingu robi się coraz tłoczniej, a my chcemy odpocząć dlatego udajemy się kawałek dalej do baru w przyczepie kampingowej, gdzie zamawiamy coś do jedzenia i zasiadamy w drewnianej wiatce do biwakowania, w celu chwili wytchnienia i odpoczynku. Po około 30 minutach ruszamy dalej bo przed nami do przejścia jeszcze cała Połonina Wetlińska wraz z 3 kilometrową trasą i 500 metrowym podejściem do słynnego Schronu Turystycznego BdPN Chatka Puchatka. Po drodze jest mały strumyk, ale pomimo filtra wolimy nie korzystać z jego wody, zawsze staramy się jak najwyżej, jak najbliżej źródła pobierać wodę do picia. Liczymy na wodę w Chatce Puchatka, która już około 300 metrów przed dotarciem zaczyna majestatycznie wyłaniać się na wzniesieniu niczym ukoronowanie ogromnego wysiłku podejścia na Połoninę. Schron został zbudowany w latach 50-tych ubiegłego wieku przez WOP, jednak później został przekazany do PTTK i pełnił rolę całorocznego schroniska. W 2015 roku właścicielem stał się BdPN, który w 2020 roku rozpoczął jego gruntowny remont, a w zasadzie pobudowanie całego obiektu od nowa, który już niestety obecnie nie pełni roli noclegowej. Ponadto za toalety służą toi-toi’e i nasz plan nabrania wody niestety spalił na panewce. Na szczęście można było zakupić wodę w 1,5l butelkach po 10 zł za sztukę. Kupiliśmy od razu 4 butelki, z czego jedną wypiliśmy od razu na miejscu. Odpoczęliśmy chwilę w cieniu, popodziwialiśmy rozpościerające się widoki, w tym na szczyty już wcześniej przez nas zdobyte (Mała i Wielka Rawka), zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcia i ruszamy dalej gdyż przeszliśmy dopiero połowę drogi zaplanowanej na dzisiaj i przed nami jeszcze kolejne 13 kilometrów. Co prawda nie ma już tylu podejść, ale przy wysokiej temperaturze i bez cienia jest to nie lada wyzwanie. Na szczęście przemierzanie szlaku we dwie osoby z jednym plecakiem pozwala na chwilę wytchnienia przy zmianach i nie powiem robi ogromną różnicę. Idąc dalej zdobywamy najwyższy punkt na Połoninie Wetliśkiej – Osadzki Wierch 1253m n.p.m., a następnie troszkę w dół niecałe 200 metrów aby znów podchodzić troszkę ponad 150 m pod kolejny, już ostatni szczyt – Smerek (1223 m n.p.m.). Tutaj też robimy dłuższą przerwę, gdzie towarzystwa dotrzymuje nam zabawny ptaszek, którego troszkę dokarmiamy okruszkami z naszych kanapek. Zejście nie jest mocno wymagające, ale bardzo się dłuży te 6 km, zwłaszcza że ostatnie 2 kilometry przebiegają już po drodze asfaltowej z Cisnej do Ustrzyk. Dlatego próbujemy wykorzystać czas efektywnie i szukamy kolejnego noclegu w Cisnej, co po którymś telefonie z rzędu Sylwii daje efekt i udaje się znaleźć kolejny nocleg. Po dojściu na miejsca naszego noclegu w Przystanku Smerek, rozbijamy namiot korzystając z końcówki dnia i udajemy się do baru aby zjeść serwowane pyszności i popić, a w zasadzie podelektować się lokalnym wyrobem w postaci kraftowego piwa. Delektujemy się kilkakrotnie zarówno jasnym jak i ciemnym, a po ciepłym prysznicu wskakujemy do namiotu na zasłużony odpoczynek.
Wstajemy niespiesznie około ósmej, gdyż dzisiaj mamy dość krótki odcinek do pokonania poniżej 20km. Po wyjściu z namiotu napotykam na trudność w zlokalizowaniu sandałów. Wczoraj, kładąc się spać zostawiliśmy nasze dwie pary przed namiotem a dzisiaj rano ani śladu po nich. Zakładam inne buty i idąc do łazienki widzę jeden z moich sandałów. Czyli już wiem, że ktoś zrobił nam psikusa. Namiotów na polu jest bardzo mało a ludzie w nich przebywający wyglądali na odpowiedzialnych i normalnych no ale to może ktoś z zewnątrz. Zaczynam szukać dalej i po 10 minutach znajduję w wysokiej trawie jeden z sandałów Sylwii. Po kolejnych 30 minutach znajduję mój drugi sandał, więc został już tylko drugi Sylwii i możemy ruszać. Trawa na polu namiotowym jest bardzo wysoka, ciężko to nawet nazwać trawą to są chaszcze z wyciętymi przejściami i placykami pod namioty. Nie powiem daje to pewien komfort i prywatność ale w przypadków takich jak nasze poszukiwań to istny problem. Jeden z sąsiadów, który wstał w międzyczasie i zapytany czy nie widział naszych sandałów odpowiedział, że to na pewno lis nam zrobił psikusa. Nie chce nam się w to wierzyć ale kolejne osoby mówią nam to samo. Nawet obsługa „Przystanku Smerek” to samo na sugeruje. Nasze poszukiwania nabierają rozmachu zarówno terytorialnego jak i w desperacji wdrapuję się na słup elektryczny aby mieć lepszy widok z góry. Pomimo, że Sylwii sandał jest czerwony i w przeciwieństwie do moich brązowych jest dużo bardziej widoczny to niestety nie udaje nam się go znaleźć. Po kolejnej godzinie bezskutecznych poszukiwań, zostawiamy obsłudze namiary na nas, na wypadek gdyby udało się go odnaleźć i o 10:30 ruszamy dalej. Na wylocie ze wsi Smerek mijamy miejsce usytuowania niegdyś cerkwi i cmentarza znajdującego się obok a obecnie już nieczynnego. Dowiadujemy się tego z umieszczonej przy drodze tablicy pamiątkowej, jak również tego że nazwa wsi Smerek pomimo charakteru pasterskiego wywodzi się od dużej ilości ludności, która zajmowała się tutaj wypalaniem węgla a więc smolarzy. Zaraz po opuszczeniu wsi, szlak zaczyna się piąć na odcinku 5 km i 500 m podejścia na pierwszy szczyt w dniu dzisiejszym – Fereczata 1102 m n.p.m na którym jesteśmy o 12:15. Trzy kilometry dalej bez większego wysiłku wśród przepięknych malowniczych panoram zdobywamy o 12:30 drugi dzisiejszy szczyt Okąglik 1101 m n.p.m. Kolejnym szczytem, który sprawnie zdobywamy o 13:15 jest najwyższy dzisiejszy szczyt, a mianowicie Duże Jasło 1153 m n.p.m. Chwilę później o 14:00 Małe Jasło 1103 m n.p.m. od którego to dzisiejsza droga biegnie już w dół do miejscowości Cisna i miejsca naszego noclegu. Od Fereczaty do Małego Jasła szlak przebiega wyjątkowo malowniczo a w dodatku na trasie jest bardzo mało turystów, więc dzisiejszy dzień naprawdę dał nam mnóstwo satysfakcji i ukojenia. Szlak do Cisnej wiedzie przez piękny las bukowy, w którym to po drodze mijamy miejsce katastrofy śmigłowca i śmierci 10 funkcjonariuszy policji i wojska z 1991 roku biorących udział w programie telewizyjnym „Magazyn Kryminalny 997”. Przed samym zejściem do Cisnej robi się bardzo błotniście i ślisko dlatego musimy bardzo uważać aby się nie przewrócić. Przeprawa przez rzeczkę Żwir, która jest dopływem Solinki jest bardzo łatwa ze względu na niski stan wody i pokonujemy ją po ułożonych kamieniach. Zapis naszej wędrówki kończymy przy informacji turystycznej przy szlaku i będzie to w dniu jutrzejszym początek zapisu a my udajemy się Siekierezady na zasłużony posiłek i uzupełnienie płynów piwem. Po 40 minutach oczekiwanie w długiej kolejce i perspektywie jeszcze kolejnych co najmniej 30-stu wyczerpuje naszą cierpliwość i wychodzimy z lokalu. Oburzeni jesteśmy tym bardziej, że próbowaliśmy pertraktować z obsługą wydanie chociaż piwa wcześniej, w oczekiwaniu na złożenie zamówienia na posiłek ale skończyło się to stanowczą odmową i nie pomogły nawet argumenty, że jesteśmy podczas pokonywania szklaku GSB. Trudno … poszliśmy do lokalu „przez ścianę” Karczma Łemkowyna gdzie nie staliśmy w kolejce tylko usiedliśmy, podeszła pani przyjęła zamówienie i w oczekiwaniu na realizację podała nam zamówione piwo, można? Można! Najedzeni poszliśmy zameldować się na naszą kwaterkę, w pięknym drewnianym domu. Zrezygnowaliśmy ze spania dzisiejszej nocy pod namiotem, z uwagi na bardzo długi, ponad 30 kilometrowy odcinek do pokonania w dniu jutrzejszym a więc rano nie chcieliśmy tracić czasu na suszenie i składanie namiotu. Kwaterę udało się znaleźć dzięki negocjacjom Sylwii z właścicielem leżącego nieopodal pola namiotowego, który znał właściciela naszej kwatery a któremu ktoś w ostatniej chwili zrezygnował z pobytu i dzięki zwolnił się jeden pokój. Dzięki również jego uprzejmości skorzystaliśmy podwójnie, gdyż udało się Sylwii namówić go aby pojechał ze mną do „Przystanku Smerek” po nasz drugi plecak. Po podczas mojego wyjazdu Sylwia zrobiła zakupy na kolację i jutrzejsze śniadanko. Udaje nam się z właścicielem naszego domku usiąść na pół godzinki porozmawiać o życiu w Cisnej i ludziach tu mieszkających. Sam domek jest piętrowy i jest przeznaczony dla 4 rodzin, 2 na dole i 2 na górze, każde z oddzielnym wejściem i każde z własną łazienką. Kiedy już zostajemy sami i myślimy w jaki sposób zorganizować transport w dniu jutrzejszym plecaka podjeżdżają nasi współlokatorzy – Kasia i Tomek. Już po chwili rozmowy zgadzają się na pomoc przy przewiezieniu plecaka i nie chcą słyszeć o żadnym rozliczeniu. Fantastyczni ludzie i od razu nam z nimi „klika” i to tak, że spędzamy wspólnie cały wieczór w altance przy wymianie różnych opowieści. Kasia i Tomek mieszkają na Śląsku i też lubią chodzić po górach jednak niedawna kontuzja Tomka chwilowo im to uniemożliwia ale pomimo tego lubią spędzać wolny czas w górach i stąd ich pobyt w Cisnej. Moglibyśmy długo tak siedzieć i z nimi rozmawiać, ale niestety jutro czeka nas bardzo długi i wyczerpujący marsz dlatego musimy udać się na spoczynek.
Wstajemy jeszcze przed godziną 7 i szybkie śniadanko, kawka aby nie tracić czasu, który lepiej później wykorzystać na odpoczynek. Udajemy się do miejsca gdzie wczoraj zakończyliśmy czyli pod Informację Turystyczną. Ruszamy 7:30. Pierwszy etap czyli półtora kilometra idziemy chodnikiem i droga asfaltową do Schroniska PTTK Bacówka pod Honem. Trochę przewyższeń ale z uwagi na stabilną powierzchnię pod nogami idziemy sprawnie. Do Bacówki wchodzimy po pamiątkową pieczątkę ale nie zatrzymujemy się bo to dopiero początek naszej dzisiejszej trasy. Dalej już trasa jest bardziej wymagająca gdyż szlak prowadzi po starym stoku narciarskim z pozostałościami po wyciągu kiedyś zapewne funkcjonującym. Na odcinku od schroniska jest niecały kilometr ale podejścia jest ponad 200 metrów więc daje nam trochę w kość i cali spoceni na szczycie Honu (820 m n.p.m.) zjawiamy się o godzinie 8:30. Następnie na szlaku mijamy szczyty Osina 963 m n.p.m., Berest 942 m n.p.m., Sasów 1010 m n.p.m. aby o 10:30 po 8,5 km od startu osiągnąć najwyższy punkt naszej dzisiejszej trasy – Wołosań 1071 m n.p.m. (zdobyty przez nas wcześniej 20 grudnia 2020 w ramach Diademu Gór Polski z podejściem zielonym szlakiem od strony wioski Żubracze https://dayone.me/calendar/280519266/CE788B7ED7E24F1BA215C8CE67BD1482) przy którym robimy chwilową przerwę na odsapnięcie. Ruszamy dalej i po niecałej godzinie jesteśmy na Przełęczy pod Jawornem 928 m n.p.m. a po następnych 20 minutach na Jaworne 992 m n.p.m. Na 14 kilometrze zatrzymujemy się w drewnianej wiatce na Przełęczy Żebrak (816 m n.p.m.) gdzie przygotowujemy sobie ciepły posiłek. Po chwili wytchnienia ruszamy dalej i mijając białe krzyże nieznanych żołnierzy poległych podczas I Wojny Światowej, gdyż to właśnie tędy przebiegała linia frontu, o którą walczyły wojska austriackie i rosyjskie, a o 14:30 dochodzimy na kolejny szczyt Chryszczata 998 m n.p.m. z charakterystycznym, wielkim żelbetowym obeliskiem osnowy geodezyjnej będącym pamiątką jeszcze z czasów zaborów. Schodząc w dół dochodzimy do jednej z większych osobliwości przyrodniczych Bieszczadów czyli Jeziorek Duszatyńskich urokliwie i bajkowo wkomponowanych w leśne zbocze Chryszczatej. Jeziorka powstały w sposób naturalny w skutek oderwania się i obsunięcia zachodniego zbocza Chryszczatej. Klimat i aura tu panująca zatrzymuje nas tu na dłuższą chwilę. Jednak relaks nie trwa długo, gdyż z oddali dochodzą nas pomruki burzy. Rano przy sprawdzaniu pogody, były prognozowane burze ale mamy nadzieję, że przejdą bokiem i nas nie zmoczą. Cała droga do wsi Duszatym jest w zasadzie walką z czasem, gdyż grzmoty są coraz częściej i coraz bliżej. Po wyjściu z lasu na polanę widzimy nawarstwiające się czarne burzowe chmury. Sylwia zarządza przeczekanie chwili w mijanym właśnie barze a ja obserwując sytuację na niebie nie oponuję. Korzystając z chwili czasu zamawiamy w barze flaczki i podczas konsumpcji nawałnica nadciąga. Najpierw bardzo silny wiatr a po chwili huk spowodowany opadem ogromnego gradu, następnie ulewa, deszczyk i po 15 minutach już spokój. Powietrze uległo bardzo dużemu ochłodzeniu a my ruszamy o 16:30 dalej bo przed nami jeszcze dzisiaj 8 kilometrów do pokonania. Pomimo, niezwykłemu urokowi gór okrytych mgłami w wyniku opadu i ochłodzeniu powietrza to idzie się kiepsko, bo jest mokro. Mijamy tablicę informującą o granicy Karpat Wschodnich i Karpat Zachodnich przebiegającej na rzeczce Osława. Zaraz po minięciu granicy Karpat szlak skręca z drogi asfaltowej w ścieżkę leśną i pnie się pod górę. Bardzo kiepsko jest oznaczony szlak a na drodze mokro i ślisko od błota. Kilka razy schodzimy ze szlaku i musimy się wracać a fragmenty szlaku są nie do przejścia i musimy je omijać. Wygląda jak by tędy nikt nie chodził. W pewnym momencie w obawie, że przez warunki może dojść do wypadku i skręcenia nogi, co uniemożliwiłoby nam dalszą podróż postanawiamy zawrócić i zejść przecinką na zboczu. Nie jest dużo lepiej bo zjeżdżamy na błocie ale udaje się zejść. I tu zanim wejdziemy na asfaltową drogę kolejna przeszkoda, a mianowicie strumyczek, który płynie przy drodze zmienił się w rwący potok na tyle szeroki i wartki, że nie ma szans na przeskoczenie zwłaszcza dla naszych zmęczonych już nóg (mamy za sobą już 32 km). Buduję po środku z kamieni prowizoryczną platformę i przy pomocy kijków przeskakujemy najpierw na nią a następnie na drugi brzeg. Dalej idziemy droga asfaltową do Komańczy, po drodze mijając pamiątkowy retort do wypalania węgla drzewnego będący symbolem historii Bieszczadów. Zakupy spożywcze robimy w lokalnym sklepiku w Komańczy, a pod drodze do Schroniska jeszcze pamiątkowe zdjęcia pod wiaduktem kolejowym. W schronisku PTTK Komańcza meldujemy się o godzinie 19:30 po przejściu 35 kilometrów. Kasia z Tomkiem zostawili nam w schronisku zgodnie z wczorajsza umową nasz plecak, więc po przejściu uciążliwych formalności z meldunkiem udajemy się do naszego pokoju na zasłużony odpoczynek. Wieczorem oglądamy prognozy na kolejne i dni i nie wygląda to obiecująco gdyż kolejne dni mają być burzowe i deszczowe. Po naszym dzisiejszym doświadczeniu podejmujemy decyzję o zakończeniu na tym etapie naszej wyprawy i powrocie do Dukli po auto.
W 2023 roku wyjazd integracyjny z pracy, był bardzo miłym zaskoczeniem dla nas. A to za sprawą burzliwych decyzji, które w końcu stanęły na wyjeździe w góry a dokładnie do Ustronia. Pierwszego dnia oczywiście zajęcia i szkolenia. Natomiast drugiego dnia czas po obiedzie był już do dyspozycji każdego we własnym zakresie. Zebraliśmy czterosobową grupę i ruszyliśmy na Równicę. Ze względu na częste wyjazdy zarówno latem jak i zimą do ośrodka wypoczynkowego Mazowsze w Jaszowcu, które znajduje się na zboczu Równicy mam bardzo miłe wspomnienia z tym miejscem. Ośrodek wówczas należał do bazy wypoczynkowej MZRiP i przyjeżdżaliśmy do niego kilkukrotnie. Ruszyliśmy szlakiem czerwonym, należącym do najdłuższego szlaku w Polsce czyli Głównego Szlaku Beskidzkiego. Pomimo kwietnia pogoda była czysto wiosenna, cieplutko, słonecznie aż serce rwało się do kolejnych wypraw górskich. Rozpływaliśmy się czując atmosferę górskich przygód. Na podejściu prawie nikogo nie spotkaliśmy, w końcu to jeszcze nie sezon. W schronisku na Równicy pod szczytem zasiedliśmy w pustej sali i rozkoszowaliśmy się smakiem serwowanego tam grzanego piwa. Ze schroniska zostało krótkie i strome podejście na sam szczyt a następnie zejście również czerwonym szlakiem tylko już z drugiej strony. Na koniec musieliśmy przejść wzdłuż drogi poza szlakiem aby wrócić już po ciemku do naszego ośrodka. Była jeszcze jedna grupa, która wybrała się na Czantorię ale nie wszyscy z nich dali radę podejść. Reszta została na imprezować na ośrodku.
Teraz już jesteśmy pewni, że to ostatni szczyt w dniu dzisiejszym, a walka z czasem zanim zrobi się ciemno dodaje tylko smaczku przygody. Jest to nasz 31 szczyt w ramach Korony Sudetów Polskich a więc ostatni do zdobycia odznaki. Z mapy wynikało, że jeżeli będziemy chcieli dostać się na szczyt od strony Polski to czeka nas dłuższa wędrówka przez pole, bez żadnej drogi. Ze względu na duże opady śniegu w ciągu ostatnich dwóch dni postanawiamy podjechać od strony czeskiej, gdzie na szczyt idzie się wzdłuż granicy a więc jest szansa chociaż na jakąś ścieżkę. Pomimo, że dojazd do miejsca pozostawienia samochodu od strony Czech jest dłuższy to i tak zrekompensuje nam czas pokonywanej drogi pieszo. Drogi w Czechach zasypane w równym stopniu jak w Polsce, chociaż po drugiej stronie granicy mam wrażenie, że drogi drugorzędne i boczne od nich, są lepiej odśnieżone. A może tam inaczej pada śnieg? 🙂 Nie mniej chcąc podjechać jak najbliżej początku naszego startu orientujemy się, że będziemy musieli zostawić auto po środku drogi, która nie jest może zbyt często uczęszczana ale nie wiemy, jak długo nas nie będzie. Dlatego postanawiamy wycofać się do najbliższych zabudowań, bo na zawrócenie nie ma szans. Oczywiście chwila nieuwagi i auto zjeżdża nam z drogi. Na szczęście nie zakopujemy się mocno i szybko udaje się wybrnąć z opresji. Teraz jadę już ostrożniej, nie myślę już, że zaczyna się ściemniać. Jak znów się zakopiemy to zmarnujemy więcej czasu na wyjechanie niż na wolną jazdę. Podjeżdżamy pod zabudowania, w których pali się światło, nie ma opcji zaparkowania w innym miejscu niż na wjeździe w bramę podwórka, dlatego Sylwia idzie się zapytać o zgodę. W domu znajduje się chyba tylko starsza osoba gdyż widać migający i grający głośno telewizor i brak jest rekacji na pukanie do drzwi. Zostawiamy auto w sposób najmniej utrudniający wyjazd z posesji i ruszamy w drogę. Z pośpiechu zapominam o włączeniu zapisu przebiegu trasy ale przeszliśmy dopiero około 100m a więc nie jest za późno. Wyprawa mimo, że nie jest długa to jest męcząca. Idziemy wzdłuż słupków granicznych ale nie ma żadnej ścieżki i idzie się miedzą, ześlizgując się to na jedną to na drugą stronę. Do tego kopny śnieg, bo przecież nikt od co najmniej dwóch dni tędy nie szedł. Dochodzimy w końcu do terenu lekko zadrzewionego, gdzie zgonie z opisem na jednym z forów, znajdujemy tabliczkę informującą o najwyższym szczycie Przedgórza Paczkowskiego czyli szczycie góry Kalwaria o wysokości 385m n.p.m. Powrót już w zmroku ale po naszych śladach a więc jest dużo łatwiej i szybciej bo przynajmniej wiemy gdzie już nie stawiać stóp :). Wskakujemy do samochodu i ukontentowani wracamy do domku. Nawet nie chcę myśleć co byśmy czuli, gdybyśmy nasz błąd zdobycia nie tej Kalwarii odkryli dopiero po powrocie do Płocka.
To miał być ostatni szczyt w dniu dzisiejszym, jak również ostatni ze szczytów, który domykał komplet do uzyskania odznaki Korony Sudetów Polskich. Jednak nie był on ostatni w dniu dzisiejszym … ale o tym później. Zacznę od tego, iż na forach było napisane, że szczyt słabo oznaczony na mapach i mogą nastąpić trudności z jego zlokalizowaniem. Mając to na uwadze przygotowaliśmy sobie przed wyjazdem kartę z nazwą góry. Szczyt faktycznie nie był oznaczony na mapie znacznikiem jak i nie kierowały do niego żadne oznaczone szlaki. Znalazłem jednak ręcznie przeszukując okolicę jego lokalizacji. Utrzymujące się duże ilości śniegu na poboczach (droga była odśnieżona) uniemożliwiały nam zatrzymanie się w okolicy drogi polnej wiodącej do szczytu (sama droga polana była zasypana). Około pół kilometra dalej znajdował się jednak przystanek autobusowy, na którym to pozostawiliśmy samochód (nie wyglądało jak by miał w najbliższym czasie przyjechać autobus). Poboczem szybko doszliśmy do drogi polnej, którą to również szybko dotarliśmy w okolice szczytu. Oczywiście poruszając się w okolicy lokalizacji na mapie nie znaleźliśmy tabliczki z informacją o szczycie. Dlatego wykorzystaliśmy kartkę przygotowaną przez nas. Powrót do auta w radosnej atmosferze, że udało się skompletować wszystkie wymagane szczyty do zdobycia odznaki i możemy wracać do domu przygotowywać dokumentację i wniosek o nadanie odznaki. Jadąc już samochodem (ok.20 min) Sylwia zaczęła coś sprawdzać w związku z odznaką i doczytała, że nie byliśmy na tym szczycie, na którym powinniśmy być a który jest zaliczany do odznaki. Nazwa obu szczytów dokładnie taka sama, a różnią się wysokością i oczywiście lokalizacją. Zdobyty szczyt jest wysokości 360m a powinniśmy zdobyć wysokości 385m. Właściwy szczyt znajdował się ponad da kilometry od zdobytego przez nas. Oznaczało to jedno – nie mamy odznaki. Dlatego decyzja była szybka … zawracamy. Problemy jednak się piętrzyły a mianowicie, na ten właściwy szczyt również nie prowadzi żaden oznakowany szlak i jak doczytaliśmy brak jest drogi. Ponadto był styczeń, a więc ciemno robi się już około 16:00. Dlatego musieliśmy dopracować na szybko miejsce pozostawienia samochodu aby było jak najbliżej szczytu i drogę co najmniej w jedną stronę przejść po widoku. Zobaczyliśmy na mapie, że najbliżej a więc i najszybciej do szczytu będzie od strony Czeskiej. Pomimo, że musieliśmy samochodem pojechać dookoła to zdecydowaliśmy się właśnie na tą opcję.
Drugą górą na naszej dzisiejszej trasie jest Góra Wszystkich Świętych, będąca na liście szczytów do zdobycia Sudeckiego Włóczykija. Z uwagi na obfite opady śniegu parkujemy w pierwszym miejscu nadającym się do tego, a są to obrzeża miasteczka Słupiec. Boimy się, że jadąc bliżej naszego zaplanowanego startu będzie tylko gorzej, a i z zawracaniem na wąskich, śliskich drogach nie jest ciekawie. Góra jest bardzo ciekawa sama w sobie pomimo, że nie wymagająca. Na samym szczycie znajduje się murowana wieża widokowa (druga z noworudzkich wież znajduje się na niedaleko położonej Górze Świętej Anny) a po zejściu z głównej drogi asfaltowej idąc dalej szlakiem czerwonym podchodzimy niezbyt długim, ale dość stromym podejściem, wzdłuż którego znajduje się droga krzyżowa wraz z XII stacjami. Po podejściu wychodzi się wprost na Kościół pw. Matki Bożej Bolesnej, który został postawiony w drugiej połowie XVII w. po tym jak nawiedziła okoliczne tereny epidemia Dżumy. W 2002 Kościół został wyniesiony do rangi Sanktuarium Matki Boskiej Bolesnej. Zaraz za terenem kościelnym idąc dalej czerwonym szlakiem na okolicznej polanie został zbudowany prowizoryczny zadaszony ołtarz, wykorzystywany zapewne podczas ceremonii w okresie letnim. Wstęp na wieżę jest darmowy, jednak ze względu na niski pułap chmur widoków nie doświadczyliśmy a szkoda bo z opisów wynikało, że rozpościerają się przepiękne krajobrazy. Sama wieża została postawiona w 1913 roku a swoim kształtem nawiązuje od latarni morskiej. Drogę powrotną obraliśmy idąc dalej czerwonym szlakiem aby później powrócić już drogą asfaltową do zaparkowanego samochodu. Ludzi na trasie nie było dużo, szło się przyjemnie, zwłaszcza że zajadaliśmy się własnymi wyrobami przygotowanymi przez Sylwię jeszcze w Płocku tj.: suszonymi jabłkami i suszoną wołowinką. Powiem szczerze, że jak próbowałem w domu to było tylko smaczne, na szlaku smakowało przygodą, górami i było przepyszne. Już wiem, że podczas kolejnych naszych wypraw będzie to obowiązkowe wyposażenie naszego plecaka.
Wstaliśmy nieśpiesznie, oczywiście śniadanko, kawka i w drogę. Pierwsza góra na dzisiaj ani nie jest daleko ani nie jest wymagająca. Przemieszczamy się na parking pod Twierdzą Srebrna Góra gdyż Twierdza Ostróg jest po drugiej stronie drogi. Zwiedzanie Twierdzy Srebrna Góra zostawiamy na przyjazd w ferie z chłopcami. Droga na parking jest wymagająca z uwagi na nadal dużą ilość śniegu i słabe odśnieżenie. Jest bardzo ślisko a my bez łańcuchów na kołach. Na parkingu znajdują się może 2-3 auta podczas naszych przygotowań pojawiają się następne. Jednak tylko my idziemy w kierunku Twierdzy Ostrów. Droga jest odśnieżona przez pług, który przejechał niedługo przed naszym przejściem. Po krótkim spacerze naszym oczom ukazują się piękne mury fortu w magicznej atmosferze zimy. Na dziedzińcu wystawione są różne działa ale już chyba z czasów ostatniej wojny. Obsługa wpuszcza nas na dziedziniec, którego zwiedzanie jest za darmo natomiast płatne są wystawy w salach. Na płatne zwiedzanie decydujemy się również w ferie głównie dla tego, że mamy jeszcze w planach kolejne góry a po nich wracamy do domku. Obsługa podczas luźnej rozmowy informuje nas, że wczorajsze obfite opady śniegu odcięły im możliwość zjazdu do głównej drogi i nocowali w forcie. Czyli jednak mamy trochę szczęścia, że od rana służby odśnieżyły drogę. Nie zabawiamy długo i po zrobieniu kilku zdjęć schodzimy na dół do samochodu.